Na rozstaju


Semestr letni dobiega końca. Przed nami w tym tygodniu 5 egzaminów. Pozostaje pytanie co dalej? Czy nasz Orient Ekspess zawróci do Polski? Zdecydowaliśmy, że jeszcze nie czas na powrót. Azja nas wciągnęła i czujemy, że jeszcze zbyt mało o niej wiemy aby ją opuszczać. A przecież widzieliśmy jej tylko niewielki fragment. To samo możemy powiedzieć o Chinach. Dopiero zaliczyliśmy pierwsze zetknięcie z kulturą chińską. Kolejne odsłony przed nami. Mamy nadzieję, że Was Drodzy Czytelnicy, Azja również zainteresowała i nadal będziecie śledzić nasze podróże, relacje i wrażenia:)

Pieczony świerszczyk

Smażone skorpiony,udko z psa, pieczone karaluchy - tak najczęściej kojarzy się kuchnia dalekiego Orientu. W każdej pogłosce prawdy co nieco jest. Chińczycy potrafią przyrządzić sporo "dziwnych" z naszego punktu widzenia potraw. Ale nie myślcie, że takie przekąski są sprzedawane na każdym kroku. Po prostu dało nam się trafić na festiwal jedzenia. A wiadomo co przyciąga wielkie tłumy- "wyszukane" przysmaki. Czas na prezentację menu:)










Ostatnio pewna Chinka z Szanghaju zapytała naszego znajomego z Polski, czy wie co stało się 20 lat temu? On odpowiedział: Tak, wiem, w Polsce skończył się komunizm i odbyły się pierwsze, wolne wybory.
A co o tych wydarzeniach myślą sami Chińczycy? Oto krótki reportaż BBC.

Katolicy w Chinach

21 Tydzień, czyli od 25- 30 maja przeznaczony jest  Kościele Katolickim na tydzień modlitw za kościół w Chinach. Dlatego Watykan zaapelował do podzielonych na dwa Kościoły katolików w Chinach o podjęcie kroków na rzecz pojednania i przebaczenia - interia.pl




Postanowiłam sprawdzić co można przeczytać na temat Kościoła w Chinach: 
30 kwietnia 2009 r. funkcjonariusze chińskiej służby bezpieczeństwa dokonali w mieście Xinye w prowincji Henan nalotu na miejsce, gdzie odbywało się nabożeństwo połączone z Wieczerzą Pańską. Osiemnastu chrześcijan zabrano do miejscowego biura Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie każdy z nich został zmuszony do zapłacenia grzywny w wysokości 1000 juanów (około 480 PLN). Szesnastu wierzących, w tym 10 pastorów z prowincji Hubei, nadal pozostaje w areszcie (serwis katolicki).

Do dziś chrześcijanie  są szykanowani, śledzeni, pozbawieni pracy, więzieni, torturowani i zabijani. Znikają biskupi i duchowni, posiadanie Biblii grozi karą więzienia, drukowanie katolickiej literatury i rozpowszechnianie jest surowo zabronione
- (prasa katolicka)
Wiem doskonale, że Chiny nie maja dobrej prasy w Europie, także w Polsce. Pisze się przede wszystkim o biedzie, łamaniu praw człowieka, prześladowaniu, braku wolności ( w tym wyznania). Po 10 miesiącach pobytu w Państwie Środka muszę stwierdzić, że jest to bardzo krzywdzący obraz.  Czytając o prześladowaniu chrześcijan, zastanawiam się, czy jestem naprawdę w tym kraju, który jest opisywany. Widziałam w wielu miejscach kościoły katolickie i Chińczyków modlących się na nabożeństwie.

Przykładowo, opiszę nasz miejscowy kościół w Hanghzou. Odprawiane są w nim msze w języku chińskim i angielskim. Gdy pierwszy raz tam poszliśmy, spodziewaliśmy się kontroli paszportowej, policji itd. - efekt zasłyszanych w Polsce opowieści.  Wchodzimy a tu nic: nie ma żadnej kontroli. Msza wygląda zwykła msza, może tylko z tym wyjątkiem, że księża na kazaniach tylko i wyłącznie objaśniają czytania Biblijne (w przeciwieństwie do "politycznych kazań" w Polsce). Sprawa z podziałem księży na tych podległych Watykanowi i "partyjnych" dla zwykłego wiernego nie jest za bardzo jasna. Trudno powiedzieć, czy ksiądz, cudzoziemiec (z USA) jest podległy partii, czy został wysłany z ramienia Watykanu. Czy zwykły ksiądz potrzebuje szczególną zgodę na odprawianie mszy? Widzieliśmy już odprawiających księży z USA, Korei i nie wydaje nam się aby byli oni od delegowani przez partię. Natomiast słyszeliśmy opowieść od znajomych opowieść o biskupie, który przyjechał do Hanzghou. Jak się dowiedzieliśmy, jest niezbyt lubiany a nawet pewnego razu, gdy ludzie zobaczyli, że to biskup będzie odprawiał mszę, zaczęli niektórzy wychodzić.

Jednak myślę, że dla zwykłych wiernych kwestia księży i wielkiej polityki jest drugorzędna. Jeśli ktoś chce być w Chinach katolikiem, chce chodzić na nabożeństwa, mieć Biblię w domu, spotykać się i  rozmawiać na tematy religijne prywatnie w domu, to nie ma co do tego żadnych przeciwwskazań. Poznaliśmy Chińczyków, którzy co tydzień urządzają spotkania w swoim domu dla znajomych i tam czytają Biblię i potem dyskutują. Dodam tylko tyle, że są zwykłymi, pracującymi obywatelami. Jeszcze chciałam podkreślić: czytają Biblię. Tak, w wersji chińskiej i angielskiej. w Chinach można bez problemu kupić Biblię. Naprawdę. W księgarni, na targach książek, w kościele. Dlatego nie bardzo rozumiem powody akcji pt; Biblia dla Chin, której celem jest zebranie pieniędzy i zakup 1.400.000  egzemplarzy Pisma Świętego.

W porządku, rozumiem troskę o wiernych w Chinach. Ale nie dajmy się zwariować i jak większość materiałów o Chinach, szczególnie z prasy codziennej, czytajmy z dużą rezerwą i ostrożnością.

Festiwal Smoczych Łodzi

Dziś w Chinach święto - Festiwal Smoczych Łodzi. Tradycyjnie tego dnia odbywają się w całym kraju wyścigi smoczych łodzi, Chińczycy zajadają się ryżowymi zongzi i na niektórych drzwiach można zobaczyć powieszone zioła - bylicę.


Legenda głosi, że święto narodziło się po tym, jak zrozpaczony najazdem na swój kraj, poeta Qu Yuan, rzucił się do rzeki i utonął. Ludzie zaczęli wtedy rzucać jedzenie do wody, żeby ryby nie zjadły ciała poety - w ten sposób narodziła się tradycja jedzenia ryżowych zongzi. Następnie ludzie zaczęli pływać po wodzie łodziami, chcąc odstraszyć natarczywe ryby - w ten sposób narodziła się tradycja wyścigów smoczych łodzi.

260px-Zongzi.jpg

Rząd chiński postanowił, że począwszy od tego roku, Festiwal Smoczych Łodzi będzie dniem wolnym od pracy. Jak zatem my spędziliśmy święto? W pewnym sensie tradycyjnie: umówiliśmy się z znajomym Chińczykiem, zjedliśmy zongzi, do tego kilka chińskich baozi i... poszliśmy do kina :)


Drzwi i ich znaczenie


W Chinach, nawet tak prosta rzecz jak drzwi może fascynować. Drzwi nie dawały nam spokoju już od dłuższego czasu, a to dlatego, że pełno na nich było symboli i znaczeń, których nie rozumieliśmy. Najpierw poznaliśmy znaczenie odwróconego znaku, ale wciąż ciekawiły dwie postaci przyklejone na drzwiach. Ponadto co to za napisy wokoło? W końcu udało nam się skompletować wiedzę.

Najczęściej na drzwiach spotyka się przyklejony znak 福 fu, który oznacza szczęście. Tuż przed chińskim nowym rokiem, czyli w okolicach lutego, supermarkety zapełniają się czerwonymi naklejkami z tym znakiem. Atmosfera przypomina wtedy tą znaną nam z polskich świąt - tylko że w chińskim wydaniu, o czym wspominaliśmy pare miesięcy temu. Wszyscy Chińczycy tłumnie zakupują znaki 福 fu i zaraz przyklejają go na drzwiach wejściowych do domu. Najczęściej do góry nogami. Dlaczego? Bo "odwrócony" w języku chińskim wymawia się 倒 dao, co brzmi podobnie do 到 dao, czyli "przybyć". Zatem "odwrócony znak szczęścia" znaczy tyle co "szczęście przybyło". Sprytnie to wykombinowali, prawda?

W ogóle w języku chińskim wiele wierzeń wiąże się z podobny znaczeniem słów - jak choćby wspomniany już kiedyś przesąd odnośnie liczby cztery. Podobnie słowa mają duże znaczenie w następnym rzucającym się w oczy elemencie, chińskich znakach po obu stronach drzwi. Zwykle spotyka się po siedem znaków z każdej strony i czterech na górze. Jest to tzw. dwuwiersz, z chińskiego 对联 duilian. Napisanie takiego dwuwierszu to sam w sobie oddzielny temat, sztuka wymagająca wiedzy i dużego talentu. Nie jest to dowolne powiedzonko, prawa strona musi korespondować z lewą, odpowiednie znaki muszą mieć przeciwne znaczenia, a wydźwięk całości przynosić mieszkańcom szczęście, pokój i bogactwo w nadchodzącym roku.
Co ciekawe dwuwiersz czyta się w tradycyjnej chińskiej kolejności, tj. najpierw część po prawej stronie, następnie po lewej a na końcu tą na górze - od prawej do lewej (sic!)

Trzecim elementem, są strażnicy albo bogowie drzwi (chin. 门神 menshen). Zwyczaj ten narodził się za czasów dynastii Tang. Legenda mówi, że cesarz nie mógł spać, bo nawiedzały go duchy. Wezwał więc zaufanych generałów, żeby pilnowali drzwi i spokojnie zasnął. Następnego dnia, nie chcąc ich kłopotać po prostu zastąpił ich malunkami nieustraszonych herosów. Sposób najwidoczniej zadziałał, skoro zwyczaj szybko rozprzestrzenił się wśród ludzi i dotrwał do XXI wieku.

Opisane powyżej trzy elementy to niejako wstęp do całej historii, ale na tym poprzestanę; i tyle powinno usatysfakcjonować większość gości, przekraczających skromne progi - i drzwi! - gospodarzy. Do tematu powrócimy pokrótce już jutro, gdyż inne święto, inne dekoracje :)

Jeszcze kilka zdjęć z Huangshanu, które na pewno lepiej go pokażą niż jakiekolwiek słowa :)




















黄山- Huang Shan, czyli Żółte Góry zajmują w kulturze chińskiej niezwykle ważne miejsce. Od wieków były i są natchnieniem dla pisarzy, poetów i nade wszystkim malarzy. Dla zwykłego Chińczyka jest to miejsce, które przynajmniej raz w swoim życiu musi odwiedzić. Dlatego w najważniejsze święta, kiedy jest parę dni wolnego tłumy turystów szturmują Huang Shan. My już się przekonaliśmy, że zwiedzanie czegokolwiek z chińskimi tłumami nie stanowi żadnej przyjemności, wobec tego czekaliśmy na odpowiedni moment.
W niedzielę, kiedy już większość turystów wyjechała, my postanowiliśmy ruszyć na Huangshan.


Teraz słów kilka o tym jak jak wygląda chodzenie po górach. Chińczycy lubią wygodę, wobec tego wszystkie szlaki to wybetonowane dróżki. O ile betonowe szlaki nie budzą zdziwienia w parkach, ogrodach, czy nawet wzgórzach, lasach prowadzących do świątyń, o tyle schody na wysokości 1600 m. n. p. m. dają Zachodniemu turyście wiele do myślenia. Jeśli ktoś szykuje górską wspinaczkę w Chinach to może się rozczarować. W najbardziej znanych górach, najbardziej uczęszczanych czekają na niego tysiące schodów, które prowadzą aż na sam szczyt.
Oprócz betonowych schodków występują też ciekawe ułatwienia dla leniwych turystów, dzięki którym zdobyć Huangshan można bez żadnego wysiłku. Na jeden ze szczytów wyjeżdża się kolejką, a potem czkają chętni tragarze z lektyką, którzy poniosą turystę, gdzie sobie zażyczy. A taki turysta ma do wyboru kolejna kolejkę i zjazd do podnóży albo nocleg w jednym z hoteli. Tak, moi drodzy na szczycie gór są wybudowane hotele. Wprawdzie przyjemność taka kosztuje ale jeśli ma się pieniądze, czemu nie oglądać wschodu i zachodu słońca w Żółtych Górach.


Czas na herbatę

Niedawno do Krakowa dotarła od nas paczka z Chin. Wysłaliśmy pamiątki z Malezji, Tajlandii, Kambodży i Wietnamu. Ale gwoździem programu był chiński zestaw do parzenia herbaty. Zaraz usłyszeliśmy, że to chyba zestaw dla lalek. Takie to małe wszystko, nieporęczne, ani się z tego napić i kogo ugościć z tak małą ilością herbaty? Niezniechęceni tym, wczoraj byliśmy na nocnym targu i kupiliśmy sobie własny zestaw. I różnicę widać od razu!
Przede wszystkim różnicę widać w smaku. Nie żeby małe czarki zmieniały smak herbaty, ale sama zmiana sposobu picia pozwala smakować herbatę znacznie lepiej. Ze szklanki przeważnie pije się będąc zajętym innymi sprawami, oglądaniem telewizji, czytaniem, pracą. A żeby przygotować herbatę w specjalnym zestawie, trzeba się oderwać od swoich zajęć, poświęcić chwilę czasu. Trzeba skupić się na samym piciu.
Dodatkowo mając herbaty tylko odrobinę zaraz zaczyna się ją bardziej doceniać. Nie ma pełnej szklanki, którą niechętnie się dopija. Jest tylko mała czareczka, w której jest herbaty "tylko na smak". I o to właśnie chodzi.



Czas na małą prezentację. Na początek moje dwie ulubione herbaty. Pierwsza to zielona, jaśminiowa, tzw. perły smoka 龙珠茉莉花茶. Są to niewielkie, ręcznie zwijane kulki z liści herbaty, następnie są aromatyzowane zapachem jaśminu. Gdy wrzucimy kilka kulek (ok 6,7) i zalejemy wodą o temperaturze ok. 60 stopni, zaczną się powoli rozwijać. Gdy spojrzymy na rozwiniętą kulkę, przypomina ona postrzępiony kwiat chryzantemy.



Ale najbardziej efektowne w zaparzaniu są duże, ręcznie robione kule z zielonej herbaty, które kryją w sobie różne niespodzianki. Gdy zalejemy jedną kulę, nagle zacznie się otwierać i ze środka wyłoni się różowy kwiat lichi.



Do ciekawych smakowo herbat zalicza się tak zwaną herbatę żeńszeniową wulong 人参乌龙茶. Oprócz właściwości zdrowotnych ma słodkawy posmak. Zalewamy wrzątkiem i parzymy około 8 minut. Gdy granulki się rozkładają się w liście, kosztujemy powoli herbatę. Po kilku łykach czujemy, że herbata zostawia słodki posmak w gardle.



Jezioro Tysiąca Wysp


W piątek byliśmy na wycieczce zorganizowanej przez nasz uniwersytet. Razem z kilkoma setkami studentów (sic!) wyruszyliśmy w deszczu do Jeziora Tysiąca Wysp. Choć pogoda nie była najlepsza to wycieczkę zaliczamy do bardzo udanych. Dzięki naszemu międzynarodowemu towarzystwu niestraszna nam żadna pogoda. A samo jezioro? To jedno z największych jezior w Chinach. Pływając sobie po nim, cierpliwi doliczyli się ponad 1000 wysepek. Ale co najciekawsze cały ten kompleks nie powstał naturalnie. W latach '50 XX w., kiedy budowano hydroelktrownię w Xinjiangu to jednym ze skutków jej budowy było zalanie ogromnych terenów w prowincji Zhejiang - a prowincje położone są od siebie w odległości ponad 2500 km! Tak właśnie powstało Jezioro Tysiąca Wysp. Jezioro słynie nie tylko ze swoich malowniczych widoków ale także z bardzo czystej wody i wielu gatunków ryb. I jeszcze jak okazało się, że z tamtych okolic wydobywana jest woda mineralna, którą na co dzień pijemy.


Jezioro Tysiąca Wysp to jedna z ciekawszych atrakcji dla chińskich turystów. Jednak miejscowi zadbali aby turysta nie znudził się samy podziwianiem widoków. I tak wymyślono kilka atrakcji: muzeum kłódek, karmienie złotych rybek lub ptaków. Inną "ciekawą atrakcją" jest Wyspa Węży. Właściwie jest to kilka wykopanych terrariów, gdzie wrzucone zostały różnego rodzaju gady i płazy. I tu uwaga: za jedyne 30 yuanów można sprawdzić, czy wąż ma śmiertelny jad! Otóż należy zakupić u pana stojącego przy terrarium jchomika. Wtedy pan wrzuca biednego chomika wężom... Efekty można obejrzeć na własne oczy. Po wszystkim, pan wyciąga martwego gryzonia co ma potrwierdzić, że węże są naprawdę jadowite. Hmm, trzeba przynać chińskie atrakcje raczej w Europie nie cieszyłyby się aż tak dużym zaiteresowaniem.


Migawka-zagryzka


A teraz coś na przekąskę z Kambodży. Ot podróżując sobie autobusem na jednym z przystanków dwie dziewczynki bawiły się dokuczając sobie. Jedna kopnęła wiadro drugiej, z którego wysypały się piasek, czy ciemne owoce, cokolwiek to było. Tylko że owoce zaczęły uciekać!


Owoce okazały się pająkami, które przyjaźnie siadały na ręce podróżnych albo sprzedawczyni. My podziękowaliśmy.


A poniżej "owoce" już wypieczone - po lewej. A po prawej zapiekane - cokolwiek to jest, jest jeszcze bardziej paskudne. Nie zastanawialiśmy się długo, kto jada takie przysmaki. Połowa autobusu zakupiła sobie owe chipsy i chrupała przez dalszą drogę.

Kantońskie smakołyki

Dziś coś na zaostrzenie apetytu, czyli o najbardziej znanej na świecie kuchni chińskiej, czyli kuchni katońskiej. Znawcy mawiają, że kantończycy potrafią przyrządzić i zjeść wszystko co ma nogi, prócz stołu i wszystko co lata, prócz samolotu. Brzmi groźnie ale wierzcie warto spróbować.


Jadąc do Kantonu, przeczytaliśmy w przewodniku, że będąc tam nie sposób nie spróbować dim sum. Jednak co znaczyło owo dim sum nie było wytłumaczone. Również nasz znajomy "Malajski Chińczyk" polecał nam zakosztować tajemniczego dim sum. W końcu sięgnęliśmy do internetu. 点心 dian xin po mandaryńsku, a dim sum po kantońsku to bardziej sposób jedzenia niewielkich porcji różnorakich przekąsek niż kuchnia. Szczególnie popularny jest w Kantonie a także w różnych częściach świata, gdzie przebywa emigracja chińska. Dim sum przede wszystkim podaje się podczas śniadań.


Gdy tak sobie czytaliśmy o tym, przypomniała nam się Malezja. Okazało się, że nasze ulubione śniadanie malezyjskie to było właśnie dim sum. Zatem z kuchnią kantońską spotkaliśmy się już w Malezji, na Penangu, w Chianatown. Nasze pierwsze śniadanie w Georgetown było w małej restauracji, prowadzonej przez Kantończyków.
Wtedy nie bardzo wiedzieliśmy co jemy, ale byliśmy pewni co do tego, że jest wyjątkowo smakowite. Wokół gości krążyła pani z metalowym wózkiem, na którym znajdowały się niewielkie porcje różnorakich ciasteczek, chińskich pierożków, smażonych, na parze z różnorakimi nadzieniami. Każdy wybierał sobie co chciał a pod koniec regulował rachunek.
Gdy tylko wróciliśmy do Hangzhou, zaczęliśmy sie rozglądać za smakołykami z Kantonu. Poszukiwania spełzły na niczym, ale oto parę dni temu trafiliśmy na dim sum całkiem przypadkiem. Wieczorem poszliśmy do restauracji w stylu zachodnim, serwującej steki. Otwieramy menu, a tam zaskoczenie! Można zamówić dim sum! :)

Fabryka świata


Większość towarów, które kupujemy i które mają napis Made in China są właśnie produkowane w prowincji Guangdong. To tu, do Kantonu - miasta portowego, stolicy prowincji zjeżdżają tysiące chłopów z chińskich wsi, by spróbować szczęścia w wielkim świecie. Ogrom tzw. „pływającej populacji”, taniej siły roboczej można ocenić już na pierwszy rzut oka. Żeby chociaż wymienić wielki plac przed dworcem kolejowym. Gdy byliśmy plac był prawie pusty i przypominał w pewnym sensie monumentalny Plac Tiananmen z Pekinu. A to tylko dworzec! Zwykłe miejsce, które zbierało… no właśnie, kogo? Jakie to masy tutaj się przelewały? Obrazu dopełniały żelazne bramki, które służące do okiełznania tłumu.
Ze względów praktycznych wynajęliśmy hotel koło dworca i zaczęliśmy zwiedzanie właśnie od tej dzielnicy Kantonu. Z turystycznego punktu widzenia nie ma tam nic ciekawego. Ale dla uważnego obserwatora znajdzie się aż nadto powodów do przystanięcia i zastanowienia się. To tu właśnie można zobaczyć te Chiny, o których się pisze w europejskiej prasie, a których dotąd nie widzieliśmy: młodych ludzi bez butów, ubogich chłopów z wielkimi torbami, czekających na pracę, śpiących na ulicy, zbierających na wiadukcie na bilet do domu.


Zaraz obok, drugim światem, są wielkie hale wystawowe sąsiadujące z dworcem kolejowym. Tam mieszczą się luksusowe hotele dla biznesmenów. Ale tam też, w ciemnych uliczkach czekają młodzi chłopcy - nawet 10 letni! - z wizytówkami, reklamujący „masaż na telefon”. Biznesmeni z dalekich stron, po ciężkim dniu pracy, muszą się jakoś zrelaksować i zapewne robią to ochoczo, patrząc na bogatą ofertę. A tu czekają, według ogłoszeń z wizytówek: niewinne dziewice, studentki, rosyjskie dziewczyny czy też „factory girl”. Ten Kanton, który zobaczyliśmy zmusza do refleksji i do skonfrontowania z obrazem, który jest mediach zachodnich. „Fabryka świata”- wyzysk taniej siły roboczej istnieje i będzie istniał dopóki będzie na nią zapotrzebowania. A współczesne, konsumpcyjne społeczeństwo potrzebuje wciąż coraz to nowszych, tanich produktów.



Ale pozostawmy mroczną stronę południa. Kanton oczywiście to nie tylko brudne okolice dworca. W centrum możemy znaleźć kilka ciekawych świątyń i zbytki wielkiego miasta. Godnymi polecenia są piękna świątynia buddyjska i jeden z najstarszych meczetów w Chinach. Zaciekawili nas także mieszkańcy Kantonu. Jest to chyba jedno z najbardziej międzynarodowych miast, które widzieliśmy w Chinach. Oprócz Chińczyków mówiących po kantońsku, jest tam też sporo muzułmanów, prawdopodobnie Arabów, Afrykanów - podobno mają nawet swoją dzielnicę zwaną Chocolate City - a także, co ciekawe Rosjan. Praktycznie każdy shopping mall odzieżowy miał napisy w czterech językach: chińskim, angielskim, arabskim i właśnie rosyjskim. Poza tym spacerując, bardzo często brano nas za Rosjan i witano: zdrastwujtie!




Skalista wyspa


Czas wyruszyć do Hong Kongu. Wsiedliśmy więc do metra i dojechaliśmy do ostatniej stacji. Dalej przeszliśmy granicę na piechotę. Za oknem w dali wznosił się gąszcz wieżowców, a po drodze była jeszcze siatka pod wysokim napięciem i pole minowe. Dziś te obwarowania nie mają już takiego znaczenia jak kiedyś; w końcu Wielka Brytania zwróciła Hong Kong Chinom w 1997 r. Chiny do tego czasu pokonały ogromną drogę rozwoju, o czym wspominaliśmy, a co widać w lśniących od szkła i stali miastach. Ale to co zobaczyliśmy w Hong Kongu drugiego dnia przerosło nasze najśmielsze oczekiwania.


Dzień pierwszy upłynął spokojnie. Po przekroczeniu granicy znów wsiedliśmy w metro, żeby przejechać cały półwysep, na południowy kraniec kontynentu. Po drodze, jeszcze wbrew ogólnym wyobrażeniom, zobaczyliśmy mnóstwo zielonych, dzikich przestrzeni, świątyń, i tylko gdzie nie gdzie wieżowce. Co ciekawe, parki i rezerwaty przyrody zajmują aż 75% powierzchni Hong Kongu.
Wylądowaliśmy w centrum na Nathan Road. Setki sklepów, neonów, po drodze przewijają się dwupiętrowe autobusy, pamiątka jeszcze z czasów kolonialnych. Wtem zaraz złapał nas jakiś Hindus, pytając czy nie szukamy noclegu. A i owszem! Podążyliśmy za nim, wkraczając jednocześnie w zupełnie inny świat. Chunking Mansion, wieżowiec, gdzie jest przynajmniej dziesięć tanich hosteli prowadzonych przez emigrantów z Indii. Ale na tym nie koniec. W Chunking Mansiong można też zjeść coś hinduskiego, kupić kolorowe stroje arabskie, indyjskie a wokół mijaliśmy Afrykańczyków, Arabów w białych sułtannach , Sikhów i oczywiście Chińczyków. Nie spodziewaliśmy się tutaj aż tak kolorowego tłumu znaleźć w Hongkongu. Od razu przypomniała nam się kolorowa Malezja. Spodobało nam się i tutaj zatrzymaliśmy się na kolejne dwie noce.



Pierwszy dzień był ciekawy, ale jeszcze nie rewelacyjny. Miasto jak miasto, faktycznie bardzo bogate, rozwinięte, z multum wieżowców. Pogoda była nienajlepsza i nie mogliśmy dostrzec we mgle co znajdowało się na drugim brzegu, na wyspie. Ba, nawet część wieżowców schowała się w chmurach, więc tego dnia musieliśmy zostać jeszcze myślami przy ziemii.
Drugiego dnia wybraliśmy się na wyspę Hong Kong. Pogoda była znacznie lepsza, więc naszym oczom ukazały się w końcu najsłynniejsze wieżowce Hongkongu.


Postanowiliśmy wyjechać na najwyższy szczyt wyspy, skąd rozpościera się widok na miasto. Wjechaliśmy pod stromą górę specjalnym tramwajem. Najwięcej wrażeń dostarcza chyba mijanie kolejnych wieżowców pod kątem 45 stopni i wspinanie się wyżej, i wyżej. Na górze znajdował się punkt widokowy. Wow, to trzeba zobaczyć na własne oczy, jest co podziwiać. Przed nami ukazała się najbardziej znana panorama Hongkongu, a za nami był zielony las tropikalny, porastający wzgórze Victorii. Zaczęło się ściemniać. Ląd i półwysep rozświetlił się tysiącami neonów, które odbijały się w wodzie cieśniny. Gdy zjechaliśmy już do podnóża góry, rozpoczęliśmy spacer po nocnym Hongkongu. Szkło, stal i światła neonów błyszczą i sprawiają wrażenie jakby, było się w jakiejś nierealnej rzeczywistości, w filmie futurystycznym.
Filmy science-fiction, gdzie miasta często są jednym z głównych bohaterów, musiały być inspirowane takimi widokami. Albo i architekci naczytali się literatury i stworzyli ponad ciasnymi ulicami gąszcz przejść, galerii, telebimów, którym - przynajmniej w ścisłym centrum - można przejść "suchą nogą" ponad mrocznymi ulicami.


O Hong Kongu można rozpisywać by się jeszcze wiele. Pewnie to zrobimy, pewnie i odwiedzimy to miejsce jeszcze nieraz. Ale tymczasem czas spojrzeć na miasto kontrastów, Kanton.


Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Blogger Template by Blogcrowds