Dziś w jednej z świątyń zapytano nas, dlaczego przyjechaliśmy do Tajlandii? Pierwszym skojarzeniem był Festiwal Kultury Tajskiej, który organizowaliśmy w CTA - Closer To Asia. Pamiętam, jak przed spotkaniem w ambasadzie na szybko próbowałem coś więcej dowiedzieć się o Tajlandii. Ale nawet gdy przyszedł czas samego festiwalu, pytań pozostało nie mniej jak na początku, a trzeba było wykazać się znajomością odpowiedniej etykiety...
Najbardziej z Dorotą (pozdrowienia dla Pani prezes! :) byliśmy spięci podczas wieczornej kolacji z ambasadorem. Jak się zachować, jaka jest Tajska etykieta? O ile o chińskiej czy japońskiej można znaleźć wiele, o tyle ta najbardziej nam wtedy potrzebna, pozostała ukryta. Na szczęście kolacja przebiegała w miłej i luźnej atmosferze. Staraliśmy sie zachowywać po prostu naturalnie. Zupełnie nam ulżyło, kiedy podano deser. Wtedy ambasador zapytał nas grzecznie, czy może spróbować czekolady z naszych lodów. I się zaczęło. Wszyscy wesoło zaczęli sobie przebierać w deserach, jeden wyjadać od drugiego. I my się radośnie przyłączyliśmy, lekko zszokowani taką otwartością, ale już jak najbardziej rozluźnieni, odsapnęliśmy. Po kolacji pozostało tylko pytanie - o co chodzi?
Odpowiedź zaczęła mi się nasuwać dopiero w Chinach, a teraz już wszystko jest zupełnie jasne. Może jeszcze nie wspominałem, bo teraz wydaje się to być zupełnie naturalne, ale w Chinach jada się inaczej niż w Europie. Tzn. nie zamawia się jednej potrawy na jedną osobę, każdy indywidualnie, tylko zamawia się wspólnie kilka potraw, które następnie kładzie się na środku stołu i wszyscy jedzą wspólnie z tych samych naczyń. I tak samo właśnie jest w Tajlandii. Więc co dla ambasadora było zupełną naturalnością, poczęstowanie się czyimiś lodami, o tyle dla nas było początkowo szokiem.



Jeszcze jeden ważny zwyczaj Tajski, to umiejętność używania łyżki i widelca. Co się z tym robi, pomyślałem na początku, to nie podają tutaj pałeczek? Otóż łyżkę i widelec używa się analogicznie jak u nas nóż i widelec. Przy czym łyżkę trzyma się w prawej ręce, wkłada nią potrawy do ust, a widelec trzyma się w ręce lewej, stosując tak samo jak u nas nóż. Przy czym nie wypada jeść z widelca, byłoby to tak samo dziwne, jak jedzenie nożem.
To fragment tajskich, chińskich czy azjatyckich zasad zachowania się przy stole. Teraz z niecierpliwością czekam na kolejny festiwal kultury tajskiej, będę już jadł spokojnie :)

Bangkok


Dziś humory zdecydowanie nam się poprawiły, także na szczęście żadne choroby się nie rozwijają. Odpoczęliśmy, mniej intensywnie też biegaliśmy po mieście. Właśnie, jaki jest Bangkok? Duży, zatłoczony i pełen mnichów. Ta ostatnia rzecz nas najbardziej zainteresowała. Wszędzie można spotkać mnichów buddyjskich, przepasanych pomarańczowymi tunikami. Jeżdżą autobusami, kupują owoce, rozmawiają przez telefony i szukają z laptopem internetu bezprzewodowego. Wygląda jakby część ludzi po prostu nagle się przebrała. Słyszeliśmy, że każdy Taj powinien przynajmniej raz w życiu przywdziać pomarańczowe szaty, co przynosi niezmierny prestiż rodzinie. Ale nie spodziewaliśmy się, że tak szybko i tak oczywiście okaże się to w stolicy, jednym z największych miast w Azji Płd-Wsch!



Po Szanghaju myśleliśmy, że wielkością nas nic nie zaskoczy. Chociaż Szanghaj nie przypadł nam do gustu, także wydał nam się mniejszy niż się powszechnie uważa. Bangkok natomiast wręcz przeciwnie, mimo że jest mniejszym miastem, sprawia wrażenie kilkukrotnie większego. Może to za sprawą Skytrain, który dodaje miastu nowy wymiar. Nie tylko ulic, nie tylko metra pod miastem, co jeszcze wymiar, po którym sunie pociąg w górze, pomiędzy wieżowcami. Dojechaliśmy nim do Little Arabia, odwiedziliśmy później Little India i Chinatown. Prawdziwie wybuchowa mieszanka, choć zupełnie inna niż w Malezji.



A pomiędzy wieżowcami, skoro są mnisi, to i muszą być świątynie - których faktycznie jest mnóstwo. Mimochodem zwiedziliśmy pięć okazałych Watów (świątyń), które nie były wspomniane w przewodniku. Wystarczy pochodzić po mieście, jest ich co najmniej tyle, co kościołów w Polsce.


Tyle pierwszych wrażeń z Bangkoku, wkrótce opiszemy więcej. Zostaniemy tutaj kilka dni, na koniec dzień odpoczynku, zbieramy siły i ruszamy w jedną z trudniejszych części wyprawy, do Angkor Wat w Kambodży.



Trudy podróży

Widzę po komentarzach, że domagacie się mniej optymistycznego wpisu i jakby wykrakane, właśnie dojechaliśmy do Bangkoku wymęczeni, przeziębieni i w złych nastrojach.


O dziurach w ulicach już pisałem, a o klimatyzacjach nie na pewno. W każdym razie, warto to podkreślić, że tropik tropikiem, ciepły, ale rozchorować się jest znacznie prościej niż w zimnej Polsce. U was wszystkie zarazki drzemią sobie spokojnie skute lodami czekając na wiosnę, żeby zaatakować. A w tropikach kwitnie szereg chorób, od mniej znanych roznoszonych przez komary, poprzez malarię (w Kambodży), aż do tych zupełnie zwykłych, które właśnie nas dopadły. Ania ledwie z kaszlu się leczy, głównie dlatego że omija szerokim łukiem klimatyzowane pomieszczenia. A łatwo nie jest, bo do sklepów spożywczych prawie nie wchodzi, pokoje wynajmujemy z wiatrakiem, a o lodach i mrożonej kawie może tylko pomarzyć. Jedno jest nie do przejścia, mianowicie klimatyzowane autobusy. Gorszego standardu podobno nie mają klimatyzacji, ale jak usilnie próbowaliśmy na nie kupić bilety, tak jeszcze nam się to nie udało. I właśnie jadąc z Phuket do Bangkoku wymarzliśmy w trzynastogodzinnej podróży. Ania kaszle dalej, a do tego ja się jeszcze gotów jestem rozchorować. Z nosa się leje, humor nie dopisuje i w ogóle złe samopoczucie. Może też sama podróż nas wymęczyła? Na pewno plaża ma swój udział. Ładna na zdjęciach, ale żeby było ciekawiej przywieźliśmy pocięte nogi na rafach koralowych, spalone słońcem plecy i w efekcie tym nieprzyjemniej taszczy się ciężki plecak.
Dziś wypoczywamy, nic nie zwiedzamy, leki zażyte i jutro rano się okaże, mamy nadzieję wrócić do optymistycznego tonu.


Ta obiegowa opinia, niesie w sobie więcej prawd niż myśleliśmy i nie koniecznie tylko te pozytywne. Z jednej strony podróżowanie otwiera oczy, z drugiej łatwo wpaść w proste stereotypy lub wręcz poszerzyć swoje horyzonty w złe strony, tak że lepiej w ogóle byłoby nie wyjeżdżać.
Jak dotarliśmy do Chin, zobaczyliśmy Polskę, albo raczej całą Europę w nowym świetle. Kiedy teraz jesteśmy w Tajlandii, widzimy Chiny w nowym świetle. Wspominaliśmy już o tym we wpisie Chinatown. Nawet Azja inaczej teraz wygląda - to co wydawało się być z krwi i kości chińskie, jest jednak azjatyckie. To co nas denerwowało w Chińczykach, to teraz podoba nam się w Tajach. A już z pewnością, jak wrócimy do Chin, musimy je poznać głębiej, być może od nowa.
OK, ale o co konkretnie nam chodzi, przykłady? Najprostsza rzecz, nagabywacze. W Chinach jest ich pełno i czasem są w stanie doprowadzić człowieka do szewskiej pasji. Tego nie polubiliśmy w Chinach zdecydowanie, a tutaj z zaskoczeniem odkryliśmy, że jest to też popularny zwyczaj w Azji Płd-Wsch. W Polsce gdzie turystów jest wielu, też są naganiacze, ale zdecydowanie o co innego nam chodzi.
Dalej Malezja i tamtejsza znajomość angielskiego otworzyła nam oczy. Poprzez język w parę dni dowiedzieliśmy się tyle o tym kraju, dodatkowo o Chińczykach, którzy wyemigrowali z ChRL, o zwyczajach - tyle, że trzeba to powtórzyć jak wrócimy. W końcu znamy chiński, a tak mało dotąd go wykorzystywaliśmy.
I niejako kluczowa rzecz: turystyka w Azji. Czemu Tajlandia jest popularniejsza od Malezji, czemu Chiny dopiero wchodzą na ten rynek i jakie mają szanse? Osobiście tych parę dni w Tajlandii nas zaskoczyło, bo jednak bardziej z pozoru podobała nam się Malezja. Tak! Słynne plaże Tajlandii, uśmiechnięci i życzliwi ludzie - zgoda, wszystko to tam jest, ale i nie brakuje tego w Malezji. Wręcz w Malezji ludzie zdawali się jeszcze życzliwsi. I tutaj dwa "ale". Po pierwsze, widzieliśmy dopiero fragment Tajlandii, ten bardziej turystyczny, bez wielu zabytków, za to z mnóstwem plaż i imprez. I w takim razie nie tyle Tajlandia, co taki sposób spędzania wolnego czasu nam NIE odpowiada. Ładne widoki? To wszystko można mieć w Polsce, nawet lepsze imprezy i ładniejszą przyrodę - po co wyjeżdżać, żeby leżeć do góry brzuchem? A na południu Tajlandii 80% stanowią turyści tego typu. To nie dla nas. Po drugie, z Malezją jest ten problem, że jest to kraj muzułmański. Więc i turyści wyżej wspomniani już nie kupią tak tanio piwa, nie zaimprezują i nie zaszaleją jak w liberalniejszej Tajlandii.
I na tym tle wkraczają Chiny. Kiedy Malezja i Tajlandia są krajami otwartymi i bardzo przystępnymi dla zachodniego turysty, łatwo o wizy, łatwo się porozumieć, infrastruktura turystyczna jest rozwinięta - o tyle w Chinach nie ma już tak łatwo. Znów widzimy wyzwanie w naszym Państwie Środka. Po trudach wyjechaliśmy, umiemy nawet się dogadać po chińsku - to wielkie ułatwienie, gdzie prawie nikt nie mówi po angielsku, może poza Szanghajem i Pekinem. Już w Pekinie białych ludzi podczas Igrzysk było jak na lekarstwo. Natomiast na najmniejszej wysepce tajskiej jest ich zatrzęsienie. Co więc można spotkać w Chinach, Tybecie czy Xinjiangu, do którego sami Chińczycy niechętnie jeżdżą? Z tym większym zapałem odwiedzimy te rejony, w kolejną wyprawę jadąc już nie do Korei, nie do Japonii czy innego kraju, a po prostu do Chin.

Cztery Wyspy

Migawki: Kokosy

W drodze, w upalne dni pomaga słodka woda z kokosa, świeża, po prostu pyszna :)



Tajlandia


Dotarliśmy do Tajlandii! :) Po paru godzinach drogi z malezyjskiej wyspy Penang dotarliśmy do granicy, którą przekroczyliśmy bez problemów. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Hat Yai, nie bardzo ciekawym miasteczku, dlatego zaraz tego samego dnia uciekliśmy dalej, w kierunku Krabi. Co ciekawe, o ile ludzie faktycznie są tutaj mili, to wciąż trzeba się mieć na baczności - po jednej stronie ulicy, tam gdzie zostaliśmy zawiezieni, bilet autobusowy kosztował 360 bahtów. Już po drugiej stronie, tylko 169 bahtów.
Późno w nocy dojechaliśmy do Krabi i zaliczyliśmy pierwszą wpadkę. Tzn. w głęboką dziurę-kanał lub odpływ, cokolwiek to było. Noga obita, ale cała. Kolejna sprawa, wszędzie w Azji trzeba uważać na takie niespodzianki i patrzeć uważnie pod nogi - nieraz już mijaliśmy kanał na chodniku, czasem zasłonięty marnymi deskami, czasem zupełnie odkryty i niebezpieczny.


Wyświetl większą mapę


Dziś, drugiego dnia w Tajlandii wynajęliśmy sobie skuter i zwiedziliśmy okolicę. Polecamy ładniejsze zdjęcia i średniej jakości filmik.




Świątynia o zmroku


Tutaj aż chciało by się rozpocząć następną opowieść, grozy albo przynajmniej z dreszczykiem emocji. W jeździe na motorze to właśnie jest najlepsze, że można natrafić na miejsca zupełnie poza turystycznymi szlakami. I tak właśnie, kiedy pospiesznie wracaliśmy z plaży, chcąc zdążyć przed zmrokiem Podróżniczka-Nawigator dostrzegła coś pomiędzy palmami, wśród skał.
- Leżący Budda! - krzyczy - Zatrzymaj się!
Zawróciliśmy i faktycznie, tuż obok drogi, ukryty lekko za domami w ogromnych skałach wyrastających pionowo z ziemi leżał 10 metrowy posąg Buddy. Obok stała nowa świątynia, a za nią schowana druga, stara, jakby opuszczona. Robiło się już ciemno, więc z gąszczu obok podnosiła się wrzawa cykad. Chodziliśmy po okolicy, starając się nie drażnić bezdomnych psów wałęsających się w ruinie. Wtem widzę, zza świątyni leci sfora psów, a za nią ubrany tradycyjnie na ciemno pomarańczowo, mnich buddyjski. Już się zastanawiam, pogoni nas, czy idzie tylko w swoją stronę? Ani jedno, ani drugie. Szedł do nas, machnął ręką pokazując coś na górę. Miał około 40 lat, mówił tylko po tajsku. Poprowadził nas dalej wzdłuż skalnej ściany, do jakichś wykutych grot, coś o nich opowiadając, ale co? O ile mogliśmy zrozumieć, tam medytował i odpoczywał. Później okazało się, że w górę prowadzą kamienne schody, pokazał na nie, żebyśmy poszli oglądnąć. Sam został na dole, ale towarzyszyła nam sfora psów. Tam, w mroku palm i lian poczuliśmy się żywcem jak w Angkor Wat. Wiekowe ołtarze, rozpadające się, porośnięte przez dżunglę.


Właśnie takie atrakcje chcielibyśmy spotykać codziennie, nie turystyczne, poza utartymi szlakami, naturalne.

Co z tą Colą?


Tuż przed wyjazdem pisaliśmy, że w Malezji zapowiedziano wycofanie ze sprzedaży Coca Coli. Tak miano zaprotestować przeciw poparciu USA dla Izraela toczącego walki z muzułmańską Palestyną. Miano zaprotestować, ale ten element chyba nie wyszedł, bo Colę mogliśmy kupić tak w Kuala Lumpur, jak i tutaj, na całej wyspie Penang. Choć z drugiej strony widać, że kwestia Gazy nie jest Malajom obojętna. Wiadomości z Bliskiego Wschodu znajdują się na pierwszych stronach gazet, gdzie nie gdzie porozwieszano transparenty solidaryzując się z ofiarami.



Ciekawe to wszystko, bo mimo sprzeciwu dla polityki Izraela i USA, nowy prezydent Stanów, Barack Obama, zdaje się być ulubieńcem publiczności. Wiąże się z nim duże nadzieje, reklamuje się nim produkty, z egzaltacją pisze w prasie.
Choć zapewne są frakcje za i przeciw, jedne umiarkowane, inne radykalne - społeczeństwo tutaj jest szczególnie niejednolite, więc i ciężko te uwagi uogólnić i odnieść do całego kraju, czy choćby samych Malajów. Ale nie jest to blog o polityce, więc poprzestańmy na odnotowaniu tych spostrzeżeń z podróży.


Co w palmach piszczy

Tropik ma to do siebie, że nie tylko prezentuje się pięknie na zdjęciach. Kryje też w sobie wiele niespodzianek. Przykładowo, widzimy piękną plażę, lazurowe morze i zielony tropikalny las z palmami na pierwszym planie.


Taki też widok zobaczyliśmy dzień przed wyjazdem z Malezji. Ledwo co wysiedliśmy z autobusu w małej wiosce rybackiej, poszliśmy nad wybrzeże. Niewielki pas plaży, drzewa i morze. Aż tu nagle słyszymy jakiś hałas. Patrzymy a tu z plaży ucieka w wielkim popłochu ogromna jaszczurka – waran?. Ogromna, bo miała ponad metr długości. Z wielkim pluskiem wpadła do morza. Hmm, jeśli na przydrożnej plaży wylegują się takie jaszczurki to co będzie dalej?


Udajemy się do miejscowego parku narodowego. Zmierzamy w kierunku Plaży Małp. Wolno przedzieramy się przez tropikalny las wzdłuż wybrzeża. Udało nam się dotrzeć do niewielkiej plaży. I tu pierwsze spotkanie z małpami. Cóż, pewnie sobie wyobrażacie, że małpki to słodkie stworzonka, które biegają sobie w poszukiwaniu bananów. I gdy tak się cieszyliśmy widokiem tego stworzonka, które buszowało gdzieś w krzakach, spotkaliśmy parę Polaków - mając specyficzne szczęście, podobnie jak poprzednio, pojawili się znikąd, tudzież z ciemności. Właśnie wracali z Plaży Małp. I mówią do nas:
- Uważajcie na małpy, ponieważ są bardzo sprytne. Podbiegają do turystów a raczej do ich plecaków i jeszcze szybciej z nimi uciekają.
Dzięki temu ostrzeżeniu zaczęliśmy uważniej przyglądać się poczynaniom małp.


Ale prawdziwa konfrontacja dopiero nadeszła za dobrą chwile. Po odpoczynku ruszyliśmy dalej, w kierunku właściwej Plaży Małp. Zadowoleni nacieszyliśmy oczy widokiem prawie bezludnej plaży. Z nietkniętymi plecakami ruszyliśmy w powrotna drogę. I oto wspinamy się po korzeniach, między lianami a tu nagle zbiega z drzewa małpa i zawisa nad nami wydając jakieś dźwięki. Odchodzimy pospiesznie i zaczynamy się wspinać, bo tutaj droga się zwęża i dodatkowo trzeba przytrzymać się ręką sznura. Wtem druga małpa wbiega przed nami i staje nam na drodze, blokując przejście. Podejść czy nie podejść? Przede wszystkim interesuje ją czerwona torba. Dodam, że jest to moja torba z wszystkimi dokumentami oraz resztką ciastek. Smakowity kąsek. Małpa stoi na środku drogi i... Podchodzimy. Jest już o parę kroków od Pawła i widzę jak wyskakuje nagle po torbę. Pewnie poprzedni turyści w takiej sytuacji puszczali torbę i tyle małpie wystarczyło, żeby z nią odbiec. Tym razem na szczęście udało się małpę zrzucić. Jednak ona nie rezygnuje, zaczyna warczeć i dalej dobiera się do torby. Ale nie poddaliśmy się, postaliśmy jeszcze chwile w niepewności. Małpa tak samo. W końcu zrezygnowała i odeszła w krzaki. Choć podążała za nami jeszcze dobre 100 metrów, to już więcej się nie zbliżała.


Podróżnikowi oddaję podsumowanie. Tak, więc Ania jak na początku chciała zobaczyć małpki, tak gdy już się pokazały w Batu Caves awansowały i były tylko małpami. Teraz, w drodze powrotnej z plaży cały czas mówiła o małpiszonach.


Święto Światła


Chiński Nowy Rok zbliża się wielkimi krokami, co widać wszędzie na ulicach, szczególnie w zdominowanym przez Chińczyków Georgetown. W sklepach pełno kartek noworocznych, ozdób, lampionów. Te ostatnie zaczęły się też już pojawiać przed domami, nad ulicami. Konstruowane są sceny i wszyscy mówią o Nowym Roku. Wszystko rozpocznie się od Wigilii, 26 stycznia. To mniej spektakularna część, podobna do naszej Wigilii, gdzie chodzi głównie o spotkanie się rodziny. Dopiero w trakcie kolejnych 15 dni będą odbywać się tańce smoków, pokazy sztucznych ogni, cały Festiwal Wiosny. Szkoda, że nas nie będzie już wtedy w Malezji :( Ale może złapiemy coś jeszcze w Tajlandii.
Tutejsze Georgetown ma dodatkowo swoje lokalne święto, przedwczoraj największa świątynia buddyjska w Malezji zapłonęła tysiącami światełek. Wierni zebrali się, żeby zapalić lampiony, oddać cześć przodkom i zaznaczyć jednocześnie: do Nowego Roku pozostał już tylko tydzień. Udało nam się tam trafić, w ten specjalny dzień, wszystko wyglądało wyjątkowo spektakularnie. Popatrzcie tylko na zdjęcia.




Jeszcze z spraw organizacyjnych, za dwie godziny mamy autobus już do Tajlandii. Z żalem opuszczamy Malezję, ale czas nagli. Nie wiem jak będzie w najbliższym czasie z dostępnością Internetu, gdyż przede wszystkim poszukujemy bezludnych wysepek... Ale to nie koniec malajskich opowieści, napisaliśmy jeszcze kilka postów, zrobiliśmy więcej zdjęć - wszystko wkrótce na blogu :)

Chinatown


Nasz blog do szpiku kości pozostaje chiński, nawet jeśli jesteśmy w Malezji. Może dlatego, że Chińczycy zaskakują nas na każdym kroku i o nich też najwięcej chyba możemy powiedzieć.
Jak tylko weszliśmy do pierwszej restauracji chińskiej spróbowaliśmy zagadnąć coś w naszym języku chiński, dokładniej mandaryńskim. Ale jak się szybko okazało nasz chiński jest tutaj mało przydatny. Zdecydowana większość malezyjskich Chińczyków przybyła z południowego Państwa Środka. Zatem posługują się takimi dialektami jak kantoński, hokkien, hakka. Mandaryńskim też najczęściej mówią, ale jak już zaczną, to z takimi naleciałościami, że niewiele z tego byliśmy w stanie zrozumieć. Ale na szczęście wszyscy mówią tu po angielsku, także chińska część społeczeństwa, wiec z porozumieniem się nie mieliśmy problemów. Mogliśmy dalej ruszyć w wędrówkę po Chinatown.


Najbardziej zaciekawiły nas malutkie ołtarzyki, które stały przed każdym domem. A jeśli ktoś mieszkał w bloku, mały ołtarzyk wystawiony był na balkonie. Ale to nie wszystko. Praktycznie na każdym kroku spotykaliśmy chińskie świątynie. Rzecz to niebywała, bo w Chinach w żadnym mieście nie spotkaliśmy aż tylu świątyń na raz. Oczywiście zasięgnęliśmy języka wśród napotkanych mieszkańców. Pan w chińskiej restauracji machnął ręką i powiedział:
- Ach, ci Chińczycy to tylko się modlą i modlą, poza tym myślą jeszcze o pieniądzach. Odpowiedź ta dała nam mocno do myślenia, bo gdy o pieniądzach wiedzieliśmy, to nie spodziewaliśmy się, że Chińczycy są aż tak religijni. W końcu "oficjalną religią" ChRL jest ateizm. Ale z pomocą przyszedł nam kolejny pan, który opowiedział nam, że przed wprowadzeniem komunizmu w Chinach tak samo mogliśmy spotkać ołtarzyki poświecone przodkom. Burzliwe zmiany nastąpiły dopiero w efekcie Rewolucji Kulturalnej. Wtedy to w imię hasła "Zniszcz stary porządek, zbuduj nowy" zburzono pomniejsze świątynie i zaprzestano stawiania ołtarzyków. Zapytaliśmy też o świątynie, które możemy spotkać po kilka na jednej ulicy. Co one przedstawiają? Otóż powiązane są z kultem przodków. Każda rodzina-klan budowała swoją świątynie aby czcić przodków.
Jaki więc wynika wniosek z naszych obserwacji? Wygląda na to, że wciąż dużo obserwacji i studiów Chińczyków przed nami. Ciekawe, co Chińczycy z kontynentu myślą o tego typu ołtarzykach dla przodków? Podobno składają ofiary nie indywidualnie, a wspólnie, w świątyniach – ale jak to wygląda? Barierą poznania w tym wypadku wciąż jest język. Uczymy się chińskiego, ale wciąż aby rozmawiać o takich rzeczach musimy nauczyć się sporo specjalistycznego słownictwa.



Gdy już uporaliśmy się z problemami noclegowymi przyglądnęliśmy się bliżej miastu. Co się okazuje, większość ludzi w Malezji mówi po angielsku, co niezwykle ułatwia poznanie tego kraju. I co warto wspomnieć, nie dlatego zna się tutaj angielski, że jest to lingua latina świata współczesnego. Wręcz odwrotnie, powody tkwią w przeszłości i starsze osoby lepiej znają angielski niż młodzież. Zupełnie tak samo jak w Polsce zna się rosyjski. Kraj dopiero w 1957 odzyskał niepodległość i szczególnie w Georgetown widać piętno odciśnięte przez kolonializm. To tutaj Anglicy i ich słynna Kompania Wschodnioindyjska zacumowali swoje okręty.


Kolonie Imperium Brytyjskiego powinny przynosić zyski, a to Malajom nie było w smak. Cenili inne wartości ponad pieniądze, ciężką i wytrwałą pracę. Dlatego Brytyjczycy zaczęli sprowadzać Hindusów, a następnie Chińczyków, głównie z okolic Kantonu. Ci ostatni faktycznie, z wpojonym kultem pracy, co już nieraz wspominaliśmy w naszych obserwacjach z Chin, zaczęli dominować w życiu ekonomicznym. I tak pozostało do dziś, większość biznesu jest skupiona w rękach Chińczyków, którzy jednak wciąż pozostają tutaj mniejszością etniczną. Choć akurat inaczej jest na wyspie Penang, gdzie stanowią większość, choć należy pamiętać, że wciąż obok siebie żyją trzy kultury - ponadto Hinduska i Malajska. Stanowi to kolorową i czasem wybuchową mieszankę. Niedługo po odzyskaniu niepodległości, w 1969 r. dały o sobie znać tarcia na tle etnicznym i przez kraj przetoczyły się fale zamieszek. Obecnie jednak wszyscy żyją w miarę harmonijnie.


Tak wygląda historia, a jak jest dziś? Właśnie dzięki wspomnianemu językowi angielskiemu mogliśmy się dowiedzieć więcej. Było już południe, kiedy zmęczeni wyszliśmy z hostelu, który na pewno zapamiętamy. Postanowiliśmy nie pędzić dalej, tylko powłóczyć się po mieście, poznać je i jego mieszkańców lepiej. Jeszcze z plecakami przysiedliśmy się do dwóch Malajów, w zagajniku pod meczetem, wśród palm - wyglądającym żywcem jak oaza na pustyni. Sporo ciekawostek zasłyszeliśmy i rozwiało się wiele naszych wątpliwości. Wkrótce wszystko opiszemy.


Bedbugs, w tłumaczeniu to prawie "Karaluchy pod poduchy". Ale to nie slang. Lepiej zapamiętajcie to słowo będąc w Malezji i przeczytajcie przed dalszą wyprawą do Azji Pd-Wsch. Wieczór zapowiadał się romantycznie i z nutką grozy w hostelu, który okazał się być zbudowanym w XIX wieku szpitalem psychiatrycznym. Tak, teraz wszystko pasuje, te kraty, drzwi z metalu i przedziwne okiennice. A jak na dobry szpital przystało obok do dziś działa sprzedaż trumien.


Tutaj jeszcze wszystko było w porządku. Jednak jak w dobrej opowieści grozy, pojawił się nieznajomy znikąd, tudzież z ciemności i powiedział pospiesznie:
-Dzień dobry. - Dzień dobry było zaskakujące, tym bardziej, że wypowiedziane po polsku. Zaczął pospiesznie potwierdzać słowa dziewczyny, która stała obok i od jakiegoś czasu już próbowała zasiać panikę wśród gości, opowiadając o wielkich robalach chodzących nocą. Zaczęliśmy się nakręcać, zaraz w Internecie sprawdziłem, bedbugs, zwane pluskwą domową, purpurowym wędrowcem lub mahoniowym tępakiem.
Gryzą, podobnie do komarów, żywią się ludzką krwią. Co najlepsze, nie roznoszą chorób. Co najgorsze, wchodzą do plecaków, ubrań i podróżują przez świat. Tak, atmosfera się zagęszczała, w telewizji leciał program o robakach, w pokoju obok rozmawiali o robakach, a my wertowaliśmy Internet. I tak sobie czytając o bedbugs, znaleźliśmy czego szukaliśmy, po materacu na łóżku spacerował taki jeden osobnik.
Akcja była szybka, wynosimy plecaki z pokoju i zaczynamy zastanawiać się. Spadamy jeszcze dziś, a może w nocy jak nas zaczną gryźć? Znajomy Polak przygodę z hostelem zakończył o 3:00 nad ranem, obleziony i pogryziony przez robale. Na drugi dzień wywalił plecak, śpiwór, ogólnie straty wyliczył na 1500 ringgitów, czyli jakieś 1400 zł. A może dotrwamy do rana? Już jedenasta w nocy, innego noclegu nie znajdziemy. Dobra, zostajemy. Popakowaliśmy plecaki w torby, poszliśmy spać nie gasząc światła. Nie żebyśmy się bali ciemności, choć w takiej sytuacji kto to wie. Po prostu światło odstrasza te wredne robale. Budziliśmy się kilka razy z płytkiego snu, zabijając po kilka sztuk purpurowych wędrowców. Pogryzły, ale tylko trochę i nic to strasznego. Bardziej denerwujące, niż niebezpieczne.
Ostatecznie rano pospaliśmy dłużej, gdyż po wschodzie słońca - przynajmniej wg Wikipedii - robaki już nie harcują. Wstaliśmy, szybko się spakowaliśmy i właśnie siedzimy przed hostelem, pisząc ten post. Czy polecamy ten hostel? Heh, dla hardcorowców, szpital psychiatryczny z przygodami w nocy - przeżycie niezapomniane, ale nie wiem czy z taką świadomością ktokolwiek chciałby tu zanocować.

Nocleg w 100 Cintrrrra


Rano o świcie dotarliśmy na wyspę Penang. Dzięki pomocnej Malajce wsiedliśmy do starego, rozklekotanego autobusu. W tle połyskiwało ogromne miasto, ale to do czego wjechaliśmy okazało się być małą, jeszcze śpiącą mieściną, z większością budynków pamiętających czasy kolonialne - Georgetown. Ale oniemieliśmy dopiero gdy zobaczyliśmy nasz nocleg - 100 Cintra, żywcem wyjęty z opowieści grozy.


Wszystko w drewnie, wszędzie mnóstwo antyków. Powiewające w półmroku moskitiery, a nad głową co chwile przelatuje nam nietoperz. W łazience jaszczurka za lustrem. W normalnych okolicznościach pewnie od razu przenieślibyśmy się do innego miejsca. Ale coś jest magicznego w tym miejscu, że od razu obydwoje postanowiliśmy tutaj spędzić przynajmniej jedną noc. Oglądamy więc pokoje, idziemy na górę skrzypiącymi schodami. Tam meble wyglądające jak, albo zapewne i pozostawione przez dawnych kolonialistów - Wielką Brytanię. Wszystko w kurzu, mogłoby uchodzić za muzeum, ale gdzie pomieszczenia nie są zamknięte porozstawiane są łóżka do spania. To też jest dziwne, bo hostel oglądamy o ósmej rano, ale panuje grobowa cisza, nikogo też nie widzimy śpiącego. Słychać tylko skrzypienie i łopoczącego skrzydłami nietoperza. Właściciel też pasuje do tego miejsca, tradycyjny klucznik z opowieści grozy... Szkoda że zapomniał nam powiedzieć o drobnym szczególe. Ale nie wspominamy nic, póki nie okaże się to prawdą, pogłosek nie publikujemy ;)


Kuala Lumpur - Penang


Dziś już wylogowujemy się z naszego nowowynajętego hostelu i ruszamy dalej. O północy mamy autobus na Penang. Powodem jest to, że Ania się przeziębiła jeszcze w Chinach i teraz strasznie kaszle. Raz upał, raz zimne klimatyzowane pomieszczenia. Szybko można się rozłożyć, trzeba bardzo uważać. Dziś odpoczywała w hostelu, dlatego musieliśmy go wynająć i jutro od rana też chcemy mieć zakwaterowanie. O 5:00 rano jesteśmy więc na wyspie Penang, w pobliżu granicy z Tajlandią i liczymy na szybkie znalezienie hostelu. Co dalej, zobaczymy.
Przy okazji jeszcze temperatur i hoteli, dziś zadrżała mi ręka. Wypełniając kartę hotelową było pole z datą przyajazdu. 18... stycznia? Słońce, wakacje, styczeń? Tak, to jest styczeń, mimo niedawnego wyjazdu z zimnego Hangzhou już o tym zapomnieliśmy.
Szkoda nam tak szybko wyjeżdżać z Kuala Lumpur, ale z drugiej strony zobaczyliśmy to na co liczyliśmy i nawet udało nam się chwilę poleżakować. Można w tej stolicy zostać kilka dni dłużej, ale wciąż wyszłoby na to samo. Najlepiej przyjechać tutaj na minimum dwa miesiące, może dłużej i poznać głębiej tutejszych ludzi, różne kultury, miasto tętniące życiem i nie mającego w sobie nic z nudy miast europejskich. Przynajmniej jak zwiedzi się dwie, trzy stolice w Europie, można już jakoś spodziewać się reszty. A tutaj, wyjątkowa i niepowtarzalna mieszanka, podana w azjatyckim sosie na ostro :)
Do zobaczenia wkrótce, odezwiemy się przy następnym punkcie dostępowym do Internetu.

Jaskinie Batu


W sobotę, w południe dotarliśmy do Jaskiń Batu, miejsca kultu hinduistów. Jest to jedna z największych świątyń hinduistycznych poza Indiami. I może nie jest tak duża jak ją opisują, to jednak i mała też nie jest, co widać na zdjęciu. Poświęcona jest Murganowi, bożkowi wojny. Rocznie świątyniątynia przyciąga miliony pielgrzymów. Tym razem na szczęście, zupełnie inaczej jak w Chinach, było stosunkowo niewielu odwiedzających. Idąc na górę po 272 schodach towarzyszą nam wszędobylskie małpy. Albo i nie tak wszędobylskie, bo kiedy przyjechaliśmy była pora obiadowa, do tego z nieba lał się największy skwar. Toteż małpy pochowały się i Ania już się martwiła, że nici z zobaczenia ich na żywo. Kiedy jednak już wychodziliśmy upał zelżał i małpy wylęgły wszędzie naokoło, zbierając naokoło co tylko się da do jedzenia. Od razu humor nam się poprawiły, choć na małpki trzeba było uważać. Mimo że oswojone z człowiekiem, to lubiły pokazać ząbki. Choć najbardziej spodobała nam się małpka, która w zamyśleniu przyglądała się wieżom Petronas Tower w oddali.






W tropikach


Zaraz po przyjeździe udaliśmy się z rana do FRIM, tj. Forest Research Institute of Malaysia. Dżungla to jeszcze nie była, ale roślinność jak najbardziej tropikalna. To coś w stylu naszego Ojcowskiego Parku Narodowego - warto się wybrać, żeby pochodzić i zobaczyć trochę natury. Tutaj szczególnie ciekawy był most wiszący rozciągnięty w drodze przez las.


Po drodze przywitał nas kolejny przyjaciel podróży, pająk wielkości pięści. Nie sprawdzaliśmy czy gryzie, on też postanowił się nie chwalić.



Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Blogger Template by Blogcrowds