Tajlandia


Dotarliśmy do Tajlandii! :) Po paru godzinach drogi z malezyjskiej wyspy Penang dotarliśmy do granicy, którą przekroczyliśmy bez problemów. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Hat Yai, nie bardzo ciekawym miasteczku, dlatego zaraz tego samego dnia uciekliśmy dalej, w kierunku Krabi. Co ciekawe, o ile ludzie faktycznie są tutaj mili, to wciąż trzeba się mieć na baczności - po jednej stronie ulicy, tam gdzie zostaliśmy zawiezieni, bilet autobusowy kosztował 360 bahtów. Już po drugiej stronie, tylko 169 bahtów.
Późno w nocy dojechaliśmy do Krabi i zaliczyliśmy pierwszą wpadkę. Tzn. w głęboką dziurę-kanał lub odpływ, cokolwiek to było. Noga obita, ale cała. Kolejna sprawa, wszędzie w Azji trzeba uważać na takie niespodzianki i patrzeć uważnie pod nogi - nieraz już mijaliśmy kanał na chodniku, czasem zasłonięty marnymi deskami, czasem zupełnie odkryty i niebezpieczny.


Wyświetl większą mapę


Dziś, drugiego dnia w Tajlandii wynajęliśmy sobie skuter i zwiedziliśmy okolicę. Polecamy ładniejsze zdjęcia i średniej jakości filmik.




Świątynia o zmroku


Tutaj aż chciało by się rozpocząć następną opowieść, grozy albo przynajmniej z dreszczykiem emocji. W jeździe na motorze to właśnie jest najlepsze, że można natrafić na miejsca zupełnie poza turystycznymi szlakami. I tak właśnie, kiedy pospiesznie wracaliśmy z plaży, chcąc zdążyć przed zmrokiem Podróżniczka-Nawigator dostrzegła coś pomiędzy palmami, wśród skał.
- Leżący Budda! - krzyczy - Zatrzymaj się!
Zawróciliśmy i faktycznie, tuż obok drogi, ukryty lekko za domami w ogromnych skałach wyrastających pionowo z ziemi leżał 10 metrowy posąg Buddy. Obok stała nowa świątynia, a za nią schowana druga, stara, jakby opuszczona. Robiło się już ciemno, więc z gąszczu obok podnosiła się wrzawa cykad. Chodziliśmy po okolicy, starając się nie drażnić bezdomnych psów wałęsających się w ruinie. Wtem widzę, zza świątyni leci sfora psów, a za nią ubrany tradycyjnie na ciemno pomarańczowo, mnich buddyjski. Już się zastanawiam, pogoni nas, czy idzie tylko w swoją stronę? Ani jedno, ani drugie. Szedł do nas, machnął ręką pokazując coś na górę. Miał około 40 lat, mówił tylko po tajsku. Poprowadził nas dalej wzdłuż skalnej ściany, do jakichś wykutych grot, coś o nich opowiadając, ale co? O ile mogliśmy zrozumieć, tam medytował i odpoczywał. Później okazało się, że w górę prowadzą kamienne schody, pokazał na nie, żebyśmy poszli oglądnąć. Sam został na dole, ale towarzyszyła nam sfora psów. Tam, w mroku palm i lian poczuliśmy się żywcem jak w Angkor Wat. Wiekowe ołtarze, rozpadające się, porośnięte przez dżunglę.


Właśnie takie atrakcje chcielibyśmy spotykać codziennie, nie turystyczne, poza utartymi szlakami, naturalne.

0 komentarze:

Nowszy post Starszy post Strona główna

Blogger Template by Blogcrowds