Statystyki podróży


Wyświetl większą mapę


Wracamy do życia, choć nie jest to proste. Po nagłej zmianie temperatury z 30 stopni na kilka stopni powyżej zera, z słonecznej pogody, na deszczową, wręcz listopadową - nie jest łatwo. Do tego trzeba zacząć skupiać się na rzeczach dłużej niż jedna-dwie godziny, już nigdzie nie pędzimy, nie spieszymy się, w choćby zajęcia i naukę chińskiego trzeba znów dziennie wkładać po kilka godzin. To kolejna radykalna zmiana, choć podróżowaliśmy tylko miesiąc, więc chyba w głowach coś nam jeszcze zostało z "dawnych" przyzwyczajeń ;) No właśnie, ile dokładnie podróżowaliśmy? Dziś podsumowanie wyjazdu w liczbach.
W podróży w sumie spędziliśmy 39 dni, czyli pięć i pół tygodnia. Z tego 5 dni i 16 godzin spędziliśmy w różnych środkach lokomocji, pociągach, autobusach i innych. Zabrało nam to około 15 procent cennego czasu. W tym czasie przejechaliśmy ponad 9126 km, odległość podobną do jak z z Hangzhou do Krakowa. Przy czym na przykład obwód Ziemi wynosi 40 000 km. Prawie 1/4 za nami ;) A drogę pokonywaliśmy następująco:

Samolotem 3600 km, raz
Autobusem 3509 km, 12 razy
Pociągiem 1952 km, 4 razy
Łodzią 65 km, 3 razy

Nie wliczamy w to lokalnych autobusów, dojazdów do dworców, czy przystani skąd płynęliśmy na wyspy. Nie wliczamy także samego zwiedzania, w tym kilku przygód na skuterach i rowerach.
Tak więc udało nam się zwiedzić cztery kraje Azji Południowo-Wschodniej i jeszcze niezaplanowanie fragmentu Chin. Co nas nauczyła podróż, jak teraz patrzymy na świat, na Chiny? Zupełnie inaczej, ale o tym w kolejnych wpisach oraz o planach na najbliższą przyszłość.

Welcome to Hangzhou!


Przyjechaliśmy do Hangzhou, nareszcie u siebie! Po Yangshuo wróciliśmy do Guilinu, gdzie zatrzymaliśmy się jeszcze jeden dzień i po 19 godzinach spędzonych w pociągu nareszcie dojechaliśmy. Dajcie nam chwilę odsapnąć, zebrać myśli i wkrótce podsumujemy nasz wyjazd. A tymczasem jutro z rana pędzimy na zajęcia, które zaczęły się już w poniedziałek. Poniżej jeszcze kilka zdjęć z Xingpingu i Guilinu.



Chińskie bezdroża


Wczoraj pokonaliśmy pokaźną drogę, z Nanningu, do Guilinu, z którego od razu wyruszyliśmy do Yangshuo. W sumie 450 km. Okolice Guilinu i Yangshuo to jedne z najsłynniejszych cudów przyrody, nie tylko w Chinach. Formy krasowe, ogromne skały wapiennie, a wśród nich wolno płynąca rzeka Li. Obraz ten był od wieków natchnieniem dla malarzy, kaligrafów i poetów. Widok z powyższego zdjęcia znajdziemy również obejrzeć na banknocie 20 yuanów.
Spłynęliśmy więc w dół rzeką Li i dalej trasę pokonaliśmy lokalnymi autobusami, by dopiero po zmroku dotrzeć do Yangshuo. Kto był w Zakopanem, ten dokładnie zrozumie o co chodzi. Przepiękne, ale jednocześnie do bólu turystyczne miasteczko. Okolice Yangshuo pełne są różnorakich atrakcji: wodospadów, jaskiń, pięknych mogotów, do wszystkich których zmierzają tłumnie turyści na rowerach. My jednak zrezygnowaliśmy z tej trasy i postanowiliśmy wyruszyć w górskie bezdroża. Spytacie dlaczego? Otóż prowincja Guangxi słynie także z zamieszkujących ją mniejszości etnicznych. Mniejszości niestety nie znaleźliśmy, ale wyprawa była pełna wrażeń. Zobaczcie sami.


O higienie trudno powiedzieć coś obiektywnie, gdyż jak świta mi coś z wykładów z Dalekiego Wschodu, to podstawową formą dyskryminacji obcej kultury jest uznanie jej, lub jej elementów za niehigieniczne. Ale skupię się może na odczuciach osobistych i opowiem, jak moje standardy higieny spadły prawie do zera.


Przede wszystkim jadąc w podróż, nie tylko do Azji, trzeba uważać na jedzenie. W tym temacie słyszy się mnóstwo zasad, przesądów czy po prostu głupot. Jak dotąd, jedyne co mogę polecić: jedz w miejscu, któremu możesz zaufać. Ale jak zrobić to dzień po przylocie do Pekinu, będąc głodnym po podróży i widząc wszystkie restauracje - na standard europejski - brudne? Więc można albo zapłacić sowicie za jedzenie w drogiej restauracji, albo zaufać czemuś nowemu. To ostatnie wiąże się z ryzykiem. Jesteśmy w drodze, nie mamy czasu na choroby czy tygodniowe rozstroje żołądkowe. Ale są kraje, gdzie można z czystym sumieniem zaryzykować. My zrobiliśmy tak w Chinach i kolejno dalej, w Malezji, Tajlandii, Wietnamie. I co? Wszystko w porządku, żadnych kłopotów. W Kambodży już się nie odważyliśmy, przez co w dużo tańszym kraju wydawaliśmy dużo więcej pieniędzy niż zwykle. Choć i tutaj na pewno można śmiało zjeść na ulicy, za 1 zł najadając się do syta. Gdybyśmy spędzali tutaj cztery tygodnie, z pewnością byśmy zaryzykowali.Ale nie tylko jedzenie może przewrócić światopogląd podróżników. Osobiście zawsze obawiałem się grzybicy nóg, unikałem chodzenia boso, publicznych prysznicy, itp. Ale gdzie teraz przejmowałbym się takimi drobnostkami, kiedy grzybica, to jedna z lepszych opcji, które może mi się przytrafić. Szczególnie, że w krajach muzułmańskich czy buddyjskich, wręcz nie wypada chodzić w butach. Zdejmuje się je zawsze przed wejściem do meczetu czy świątyni buddyjskiej. Ba! W Tajlandii i Kambodży buty zdejmuje się za każdym razem wchodząc do hotelu. My zdejmujemy je cały czas i nawet jakoś jeszcze żyjemy ;) Najbardziej dziwią nas tylko stada komarów, które przez noc urządziły sobie miłe legowiska z naszych butów i wesoło wylatują z nich chmarami, kiedy je ubieramy.


Welcome to China!

Tym okrzykiem zostaliśmy przywitani zaraz po przekroczeniu granicy wietnamsko-chińskiej. Całe Chiny uczą się angielskiego, o tym trąbią na każdym kroku. Nawet w najdalszych zakątkach, o czym mogliśmy się przekonać, mając przed sobą rozwrzeszczaną chmarę 6-10-latków. Ale po kolei.


Z Hanoi wyruszyliśmy o piątej nad ranem, małym busikiem, zdecydowanie nieuczęszczanym szlakiem turystycznym. Dotarliśmy szybko do granicy, którą przeszliśmy na nogach przez Friendship Gate - Wrota Przyjaźni - i zaraz byliśmy w Pingxiangu, małym miasteczku przygranicznym. W przewodniku piszą, że nie ma tu nic ciekawego, więc można szybko jechać dalej, do sąsiedniego Nanningu. Ale jak w Wietnamie poczuliśmy się swojsko, to tutaj poczuliśmy się już prawie jak w domu. Poza tym miasteczko jest specyficzne - cisza, spokój, mało ludzi. W Chinach, to wszystko to niecodzienność. Na dworcu, wręcz nieprawdopodobne, byliśmy jedynymi osobami tworzącymi kolejkę do kasy!
Mimo ładnego krajobrazu i spokoju, zasugerowani przewodnikiem, mieliśmy szybko jechać dalej. Jeszcze jedząc obiad, zagadnął nas Chińczyk, w bardzo dobrym angielskim. Mówił, że uczy tutaj w szkole wietnamskiego, ponadto zna bardzo dobrze mandaryński, kantoński i dwa dialekty lokalne. Po postawieniu nam obiadu zapytał, czy nie zechcielibyśmy wieczorem poprowadzić półtoragodzinnej lekcji języka angielskiego. Chwila wahania, ale szybko stwierdziliśmy: Zostajemy!




Trochę nas przystopowało, kiedy usłyszeliśmy, że dzieci ma być setka (?!) Na szczęście było tylko 50-60 maluchów, choć w małej sali, tyle rozkrzyczanych Chińczyków, to nie lada wyzwanie. Jak utrzymać zainteresowanie takiej grupy? Postanowiliśmy wybrać kilka zdjęć z Polski, pokazać je, dodać coś po angielsku. I to był strzał w dziesiątkę. Dzieci widząc pierwsze zdjęcie, zaczęły jednogłośnie krzyczeć przeciągłe:
-ooooOOOOOO!!!!! - no tak, w końcu zobaczyły mojego tatę, a to nie codzienność dla małego Chińczyka. Łysinka, połączona z długimi włosami i do tego - na tym zdjęciu - wąs z lat '80. Ooooo :) Kolejne zdjęcie, które robiło furorę, był brat Anki, biały, rumiany, dumnie stojący w zbożu. Po kolejnym "oooOOO!" łamaną angielszczyzną dzieci starały się zapytać:
-Who, who he is?
Później na pamięć nauczyły się zdania, że to brat Anki. Ogólnie cała lekcja to było sporo śmiechu i zabawy, choć już w połowie - mimo że mieliśmy mikrofony - zaczęła nas dopadać chrypka. Jedna lekcja, super, ale uczyć co tydzień taką grupę... ooooOOOO!Po lekcji jeszcze mała kolacja, z tutejszym przysmakiem: ugotowane, niewyklute jajko. Prawie jak zwykłe jajko, z tą różnicą, że w środku jest małe pisklę. Z oporami, ale odważyłem się spróbować. Niezłe, zwykły kurczak. Choć pewnie inaczej smakuje, jakby śmiało zjeść całość, z kosteczkami i... małą główką.


Podsumowując, pierwszy dzień w Chinach mieliśmy pełen wrażeń i jak najbardziej udany. Choć do Nanningu dotarliśmy później niż planowaliśmy, to tak tracić czas, to moglibyśmy na każdym kroku. I co chwila przypomina nam się tylko to "ooooOOOOO!"


Życie na łodzi


Spacerowaliśmy ulicami Hoi Anu. Przeszliśmy rozklekotanym mostem nad rzeką, wprost do łódek, które rzędem zacumowały przy przeciwnym brzegu. Łodzie mieszkalne. Kiedy tak się im przyglądaliśmy, z jednej krzyczy do nas jakiś Wietnamczyk, machając zapraszająco ręką. Nie chcieliśmy za bardzo wchodzić, naruszać czyjejś prywatności, ale to nasze europejskie uczucie zdecydowanie nie znajduje - i nie znalazło teraz - zrozumienia w Azji. I tak zostaliśmy zaproszeni na łódkę, gdzie żyła cała rodzina. Ojciec, matka i czworo dzieci. Wietnam ma podobne problemy z przyrostem naturalnym jak Chiny. Na powierzchni takiej jak w Polsce, żyje dwa razy więcej ludzi, ponad 86 mln. Wietnam czerpiąc z doświadczeń chińskich też chce wprowadzić planowanie rodziny i model 2+2, czyli rodzice, plus maksimum dwoje dzieci.
Ale tymczasem rozsiedliśmy się na łodzi i zostaliśmy poczęstowani piwem z lodem. Na pokładzie było wszystko, co prawdziwy dom mieć powinien. Była więc toaletka, czyli lustro, z szczoteczkami do zębów. Bieżącej wody brak. Była kuchnia w jednym końcu łodzi, gdzie aktualnie pani domu robiła pranie. Był ołtarzyk naprzeciw toaletki, gdzie paliły się kadzidła. Nawet była jarzeniówka i prąd, poprowadzony kablem, gdzieś z brzegu.
I na takiej łódce żyje się codziennie, czy deszcz, czy upał; a obok takich łodzi jest kilkadziesiąt, albo kilkaset, jedna ściśnięta obok drugiej, słychać "za ścianą" co u sąsiada. Na ulicach biedy w Wietnamie aż tak bardzo nie widać. Szczególnie po skontrastowaniu z Kambodżą, z której dopiero co wróciliśmy, Wietnam wydawał się bardzo bogaty. I co prawda ma się trochę lepiej, zbliżony jest do Chin, choć ludzie wciąż ledwie wiążą koniec z końcem. Szukają każdej okazji do zarobienia, tak jak właśnie w tym wypadku, bo okazało się, że gospodarz jest rikszarzem i po piwie postanowił namówić nas na wycieczkę do pobliskich pagód.
Zgodziliśmy się, jeżdżąc wokoło, rozmyślając cały czas nad tą łodzią i rodziną żyjącą na niej.


Migawki: Zimorodki


W powyższym zdjęciu nie byłoby nic specjalnego i dziwnego, gdyby nie to, że te dziewczyny były tak ubrane podczas 30-stopniowego upału. Obok wszyscy chodzili w krótkich podkoszulkach, wachlując się. Ale część Wietnamczyków zdaje się być niewrażliwa na gorąco, chodząc w płaszczach, czy kurtkach. Ale ta dziewczyna po prawej, w zimowej (futrzanej?) czapce, rękawiczkach z misiami i grubej kurtce - przebija wszystkich.

Wzdłuż Wietnamu


Ciągle w drodze, nie mieliśmy ostatnio za wiele czasu na pisanie. Ostatni etap podróży przebiega w szaleńczym tempie, bo chcemy zdążyć na czas do Chin. Jeszcze tydzień temu byliśmy w Sajgonie a dziś dotarliśmy już do Hanoi. W międzyczasie odwiedziliśmy jeszcze dwa miasta. Pierwszym z nich był urokliwy Hoi An. Jest to miasteczko krawców i rzemieślników, czy słynnych jedwabnych lampionów, a także pięknej dawnej architektury. Przechadzając się wzdłuż uliczek, możemy nie tylko podziwiać malutkie kolorowe domki, liczne świątynie ale też zamówić sobie dowolny strój, który zostanie błyskawicznie uszyty.





Po Hoi An przyszła kolej na Hue, które było stolicą Wietnamu do 1945 r. I tu czekało na nas Purpurowe Zakazane Miasto, siedziba ostatniej dynastii Nguyen. Nie przedstawia się tak okazale jak jego pierwowzór - Zakazane Miasto w Pekinie - ponieważ burzliwe dzieje historii nie oszczędziły go. W trakcie wojny wietnamskiej w 1968 r. miasto Hue stało się polem zażartych walk między Wietnamem Północnym a żołnierzami USA i zostało niejednokrotnie zbombardowane.




Teraz czas na Hanoi, ostatni przystanek. No właśnie, czy ostatni? Na pewno w Wietnamie. Ale nie podróży. W Chinach po drodze jest jeszcze Guilin, który zapewne odwiedzimy na parę dni. Pewnie spóźnimy się przez to parę dni na zajęcia, ale nauka nie zając :) Ponadto zaraz po powrocie, czas poznać na nowo Chiny, bo ostatnio widzimy je w zupełnie nowym świetle.


Dolary na stół


Kilka dolarów w kieszeni na pewno przyda się w Azji Płd-Wsch. W Kambodży wciąż drukują pieniądze, więc znacznie pewniejszymi walutami są amerykańskie dolary, tajksie bahty, czy nawet euro, a nie lokalne riele. W Wietnamie też dong zdaje się być śmiało dodrukowywany, szczególnie patrząc na liczbę zer na banknotach - 1000000 dongów to zaledwie 208 zł. Ale w tym wpisie chciałem spojrzeć ogólniej na gospodarkę krajów, które przemierzamy. Który kraj jest najbogatszy, który najbiedniejszy? Jak wyglądają na tle reszty świata?
Zacznijmy od Kambodży, która od względem wielkości gospodarki, nie wypada na tle świata tak źle, jak mogło by się wydawać. Jest niejako w połowie listy wszystkich krajów, może z lekkim odchyleniem ku krajom nieco biedniejszym. Polska jest tutaj w zdecydowanej czołówce, choć Stany Zjednoczone są oczywiście pierwsze. Ale to tylko wielkość gospodarki, gdzie Chiny np. są już drugie, a wiadomo, że biednych ludzi w Chinach też nie brakuje, gdzie jest rozwinięty i bogaty wschód oraz zacofane, biedne tereny zachodnie. Tak samo gospodarkę Kambodży wytwarza ponad 14 mln ludzi, więc wcale nie tak mało. Jak zatem przedstawia się średnie PKB przypadające na głowę jednego mieszkańca?
Tutaj Kambodża już zdecydowanie należy do krajów biedniejszych, z zaledwie 1793 USD PKB per capita. Czyli ogólnie rzecz biorąc Khmerzy żyją dziennie za mniej niż 5 USD. Z jednej strony wypadają lepiej niż większość krajów afrykańskich, z drugiej Chińczycy żyją już o niebo lepiej bo za 15 USD dziennie. Polacy wypadają w tym względzie przeciętnie, wydając dziennie 44 USD, kiedy Amerykanie wydają średnio 124 dolary dziennie.
A co z innymi krajami regionu? Ograniczę się do tych mi bliższych, które przejechaliśmy, widzieliśmy i możemy też do suchych, obiektywnych danych dodać także trochę subiektywnej obserwacji.
Przede wszystkim na tym tle Singapur, państwo-miasto, przedstawia się rewelacyjnie, wypadając lepiej nawet od Stanów Zjednoczonych. Oczywiście nie pod względem wielkości gospodarki, a licząc dzienne wydatki pojedynczego mieszkańca - w tym wypadku jest to 136 USD. I na tym rewelacje w regionie się kończą. Zaraz po Singapurze najlepiej żyje się w Malezji, co także sami stwierdziliśmy widząc pozostałe kraje. Tajlandia owszem, zamożna, choć wciąż Malezja wypada nieco lepiej. W Tajlandii dziennie wydaje się 23 dolary, a w Malezji 36. Wietnam natomiast prężnie się rozwija, podąża chińską ścieżką, choć wciąż długa droga przed nim, gdyż wydaje się w nim 7 USD na dzień. Pozostałe kraje regionu, Birma i Laos przedstawiają się podobnie jak Kambodża, także z wydatkami około 5 USD.
W zarysie tak przedstawia się ekonomia regionu. W praktyce można by się przyglądnąć jej znacznie głębiej, np. w Kambodży większość społeczeństwa żyje za mniej niż 1 USD dziennie. Bogatsze, skorumpowane elity zawyżają statystykę. Mówi o tym współczynnik Giniego, wskazujący rozkład dochodów w społeczeństwie. W Kambodży jest szczególnie wysoki, podobnie jak w Tajlandii, alezji, ale też Singapurze i USA. Za to niższy jest, wskazując na mniejsze rozwarstwienie w społeczeństwie w Chinach, Laosie, Wietnamie i... Polsce.
Podsumujmy subiektywną listą od najbogatszego, do najbiedniejszego kraju:

1. Singapur
2. Malezja
3. Tajlandia
4. Wietnam
5. Kambodża

Gdzie dałbym Chiny? Które Chiny! Miasto w którym mieszkamy dałbym spokojnie zaraz po Singapurze, a przed Malezją. A inne rejony, całe Chiny? Za wcześnie żeby to roządzać. Może jeszcze w tym miesiącu uda nam się zwiedzić południe Chin, to wtedy będziemy mogli coś więcej powiedzieć.


Wczoraj mieliśmy wyjątkowo męczącą drogę. Spędziliśmy w autobusie ponad 22 godziny, a do tego rozchorowałem się. Nie żeby zatrucie, ale dzień przed wyjazdem postanowiliśmy zaucztować, zamówiliśmy trzy shake'i owocowe, bagietki z dodatkami i na koniec wietnamską zupkę z wonton. Efekt był taki, że żołądek tego nie przetrwał i większość podróży przespałem, żeby dojechać do Hoi An jeszcze bardziej wymęczony. Teraz tylko dieta, czyli francuskie bagietki z lokalnym, niefiltrowanym piwem ;)


Ale mimo wszystko może nie było tak źle, przynajmniej dolegliwości nie utrudniały mi zwiedzania, tylko podróż, a za oknem rozpościerał się widok jak na kanale National Geographic. Krajobraz zmieniał się z suchego, niemal pustynnego, w wybrzeże pełne palm, do zielonych pól ryżowych. W nocy zza okna tylko przebłyskiwały nam jakieś skały i widok wyprzedzanych ciężarówek na ostrej górce, tuż przed zakrętami - typowa jazda w Wietnamie.



W każdym razie to jest to, dlaczego postanowiliśmy całą trasę przebyć lądem. Mogliśmy w Hanoi albo jeszcze w Sajgonie wsiąść w samolot i w parę godzin znaleźć się w domu. Loty tutaj są wyjątkowo tanie. Ale jednak prócz odwiedzonych miejsc, prócz spotkanych ludzi, jest jeszcze ta część, kiedy obserwujemy zmieniający się za oknem krajobraz. Wtedy mamy znacznie lepsze poczucie w jakim kraju się znaleźliśmy.


Ho Chi Minh, dawny Sajgon


Po wczorajszych przygodach dziś przyszedł czas na zwiedzanie. Cóż, o ile HCM może i jest w miarę wygodnym miastem do życia, nowoczesny, rozświetlonym neonami, po prostu miastem, o tyle nie jest już tak dobrze z jego atrakcjami turystycznymi. Można policzyć je na palcach jednej ręki. Wszystkie skupiają się w niewielkim, postkolonialnym centrum. Przybyszom z Ameryki, może się coś tutaj spodobać, ale nam, podróżnikom z byłego bloku socjalistycznego (jakkolwiek to brzmi), przejadło się już oglądanie komunistycznych kolosów architektury.
Spacerując po uliczkach, zaczęliśmy rozmyślać o samych mieszkańcach Wietnamu. Ludzie zawsze są najciekawsi. Niedawno przeczytałam, że to właśnie Wietnamczycy stanowią w Polsce największą mniejszość narodową. Pewnie nie raz spotykaliście się z nimi kupując ubrania na Hali Targowej w Krakowie czy na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Paweł z rozrzewnieniem zawsze myśli o swoim swetrze, który właśnie kupił u Wietnamczyka 2 lata temu i do dziś wiernie mu służy. Sweter właśnie doczekał się powrotu do kraju ojczystego. Może przyda się jeszcze w chłodniejszym Hanoi, do którego wyjeżdżamy już wkrótce. Trasa przez Wietnam, to właśnie niejako nasza droga powrotna - jutro rano jedziemy do Hoi An, następnie Hue i w końcu Hanoi. Wszystko w jednym bilecie, tzw. Open Ticket, który jest popularny w Wietnamie.

Wątek kryminalny, cd


Czerwona torebka, która faktycznie zostaje bohaterem bloga, odnalazła się. Oczywiście nie w całości. Zabrakło gotówki, części pocztówek - te ładniejsze zabrali - oraz... butelki 0,5L wody mineralnej. Wszystko co było wartościowe, warte nawet parę dongów, zabrane. Ale odzyskaliśmy nasz przewodnik, kilka pocztówek i notatnik - drobiazgi zdecydowanie o już sentymentalnym znaczeniu. Tylko czerwona torebka chyba zakończyła swoje przygody z podróżami. Ale nic straconego, mamy jeszcze niebieską, a i czerwoną możemy szybko kupić po powrocie do Chin :) A tymczasem zastanawiamy się, jakim cudem zguba odnalazła się w ciągu pięciu godzin? Czyżby sprawna policja wietnamska? Wielkoduszni złodzieje? Albo...
Zaraz po kradzieży, jak pisaliśmy, wróciliśmy do hotelu. Ledwie godzinę po, i już słyszymy, że... no właśnie, nie do końca zrozumieliśmy. Że ktoś już dzwonił, albo że zadzwoni. Ale skąd miał ktoś wiedzieć, że mieszkamy właśnie w tym hotelu? Ok, sprytnie można było znaleźć jedyną lokalną wizytówkę, z adresem. Albo klucz do naszego pokoju, także z nazwą hotelu. Przy czym wizytówkę dostaliśmy zaraz przy wyjściu, w razie gdybyśmy mieli się zgubić.
Przyznamy szczerze, że mamy dwa podejrzenia. Pierwsze, to zwykła kradzież, ktoś znajduje bezwartościową torebkę, odnosi ją na policję, a ta dzwoni do hotelu i oddaje ją. Drugie, całkiem możliwe w środowisku azjatyckim, że właściciel hotelu chciał dorobić. Zgoda, przemiły z niego Wietnamczyk, w wyciągniętym podkoszulku i nieładem na głowie. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Zgodził się szybko na obniżenie ceny pokoju. Nie chciał przyjąć zapłaty z góry, mówiąc, że później. Nie chciał uszczuplać swojego budżetu? W ogóle jak to jest możliwe, że tak szybko znalazła się zguba? Złodzieje wyrzucili torebkę na ulicę i ktoś ją znalazł, to najsensowniejsza opcja. Chyba, że torebka od złodziei wróciła od razu do hotelu. Choć tutaj, mimo wszystko wątpliwe, bo jeśli zgłosilibyśmy kradzież na policji, a potem ją jeszcze poinformowali, że z "ich pomocą" się znalazła - właściciel szybko by wpadł. Więc za duże ryzyko dla niego.
Nie wiadomo jak to ostatecznie było. Najprostsze wyjaśnienie często jest prawdziwe, czyli wierzymy, że faktycznie policja szybko odtransportowała zgubę. Mimo wszystko, warto na przyszłość być ostrożnym, także w pozornie bezpiecznym hotelu. Płacić z góry, trzymać pieniądze w różnych miejscach. No i przede wszystkim, w Ho Chi Minh, Phnom Penh i Bangkoku nie chodzić z torebką na ramieniu. Jeśli już, to nie od strony ulicy i "pod prąd".



Dzień nie był jak co dzień. Zaczęło się od kawy i kradzieży, którą opisaliśmy po południu. Później, nie zostało już dużo czasu na zwiedzanie miasta, szczególnie, że umówiliśmy się o 17:00 ze znajomym Wietnamczykiem. Poznaliśmy się w Kambodży, w Siem Reap. My jechaliśmy do Ho Chi Minh, w którym on mieszka, a on, niedługo będzie w Hangzhou, więc zapewne znów się zobaczymy.
Long jest przeciekawy. Studiował pięć lat w Moskwie, zwiedził Europę, większą część Azji i zwiedza dalej. Razem powzdychaliśmy nad "śmietaną" i "ogórkami kiszonymi" - on w wersji rosyjskiej, my w wersji polskiej. Dziś znów się spotkaliśmy i co się okazało? Polowanie w Internecie, strona linii lotniczych Air Asia i Long zakupił 6 biletów na kolejne podróże! Sześć! Wszystkie z promocji. Nie wyszedł przy tym poza kwotę 100 USD.
To nakreśla chyba obraz naszego znajomego, z którym wieczór dopiero się zaczynał.
Najpierw pojechaliśmy do Chinatown, ale rozpadało się, więc od razu wskoczyliśmy w kolejny autobus i ruszyliśmy na kolację u Longa. Droga się dłużyła, w deszczu, ja pierwszy dzień założyłem klapki, kałuże. Trzeba było jeszcze zakupy na kolację zrobić i skoczyć na miejscowy targ; a tam asfalt się skończył, więc klapki przeszły chrzest bojowy. Ale sam targ był tutaj bohaterem. Gdzieś na końcu miasta, ogromnego Ho Chi Minh, przez które od granicy przez samo miasto, z przedmieścia jechaliśmy ponad półtorej godziny. Więc idziemy coraz dalej po tym targu, ciemno, w uliczkach dawno się już pogubiliśmy. Ale Long wzbudzał zaufanie, więc podążyliśmy za nim.


Wtem woła mnie Ania, krzyczy, że widzi kotka. Znów kotek, myślę sobie, co chwilę oglądam kotki. Ale ten, był przerażający. Wyglądał zza szkła. Co gorsze, nie był to zwykły kot, ale ryś, albo tygrys jak twierdził sprzedawca. W każdym razie, wyglądał jak na zdjęciu poniżej. Nalewka z kota, dosłownie. Widzieliśmy już nie raz w Chinach nalewki z węża, ale ten sklep był wybitny. Miał nalewki z kobry, innych węży, skorpionów, robaków, tego co na zdjęciu i też z zwykłego kota. Podziękowaliśmy i szybko wyszliśmy.


Już w mieszkaniu odsapnęliśmy. Kolacja była bardzo miła, z owocami morza, kalmarem i zupką, co wszystko Long przygotował sprawnie w 15 minut. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, ot jak na dobrym spotkaniu.
I to już był prawie koniec wrażeń dzisiejszego dnia. Jeszcze tylko mała zagadka: ile osób zmieści się na motorze? W Polsce motocykl rejestruje się jako pojazd dwuosobowy. Ale w Azji? Na jednym siedzeniu zmieszczą się trzy osoby. Ba, nawet widzieliśmy cztery! A założę się, że jeszcze jedno, do dwóch dzieci dałoby się zabrać. Bez kasków oczywiście.


Nie przyglądając się biernie motocyklistom, wskoczyliśmy z Anią na tylne siedzenie i brat Longa odwiózł nas do hotelu. W Wietnamie, inaczej jak w innych krajach, kask akurat jest obowiązkiem. My mieliśmy dwa, trzeciego kasku brakło. Ale szybko śmignęliśmy przez miasto i dzień był już prawie zakończony.
Jeszcze tylko zaraz po wejściu do hotelu, zaskoczenie dnia. Ciąg dalszy kryminalnych przygód z rana. Czerwona torebka odnalazła się! Ale to już może jutro opiszemy, bo na dziś mamy dość wrażeń i zbieramy się do spania. Dobranoc.


Dotarliśmy do Ho Chi Minh w Wietnamie. Jeszcze w autobusie szybka lektura, przewodnika, który będziemy wspominać z rozrzewnieniem. Mówię do Anii:
- Uważaj, Ho Chi Minh słynie z kradzieży torebek na motorze.
- Słyszę to już chyba dziesiąty raz - odpowiada rozdrażniona.
- Tak - mówię. - ale w Bangkoku i Phnom Penh skoro nie mieliśmy złych przygód, nie znaczy, że nas jeszcze nie spotkają.
No i z tą przestrogą ruszyliśmy na miasto. Ale czy można być przygotowanym na kradzież?
Z pocieszających rzeczy, od razu po przyjeździe spróbowaliśmy tego, co najlepsze spodziewaliśmy się po Wietnamie. Primo miły Wietnamczyk, wcale nie konieczność. Ale ta kawa - uprawiają ją tutaj w dużych ilościach, eksportuje się ją, ale ten smak, mmmm. Tak dobrej kawy, w pierwszej lepszej - podrzędnej! - kawiarence jeszcze nie piliśmy. Ice cofee, z mlekiem, gęsta i mocna jak espresso. Słodka, typu "ulipek". I do tego francuska bagietka, pełna sałatki i boczku. Poczuliśmy się w Wietnamie dziwnie swojsko. Prawie polskie kanapki, dużo Wietnamczyków, jak w Krakowie oraz atmosfera wokół chińska - coś, za czym już tęsknimy i z czym się jednocześnie utożsamiamy.
Ale zaraz po dobrej kawie ruszyliśmy dalej, błądząc remontowaną drogą. Warkot silnika, motor, szarpnięcie i już czerwona torebka Anii szybko znika w przodzie.
Co ukradli? Paszporty? Nie, są. Straty? Pieniądze, sporo, ale tylko ułamek, na trzy dni życia. Przewodnik :( Notatnik. Pocztówki! Właśnie były w drodze na pocztę. Mapa i klucz od pokoju w hotelu. Te dwa ostatnie dały się najwięcej we znaki. Gdzie my w ogóle mieszkamy? Adres mieliśmy zapisany i zaznaczony na mapie. Dobrze, że daleko nie odeszliśmy. Zaczęliśmy krążyć, szukając naszej malutkiej uliczki, ukrytej między zabudowaniami. Pobłądziliśmy, ale w końcu po jakiejś godzinie znaleźliśmy. Wzięliśmy szybko nowe wizytówki od właściciela, który tylko się roześmiał i pokiwał głową. No tak, tradycyjny sposób, który opisywał nawet nasz wspaniały, nieodżałowany przewodnik.

W stolicy, Phnom Penh


Znów zamiast bilety kupować, pisaliśmy bloga i nam wszystkie nam wykupili. Ale szybko znaleźliśmy inną drogę i już jesteśmy w stolicy Kambodży, Phnom Penh. Faktycznie, jak to mówił nasz profesor na zajęciach, w mieście poza dwoma wieżowcami w budowie, innych brak. Mimo wszystko miasto jest dużo większe niż oczekiwaliśmy. W końcu stolica, gdzie w pałacu żyje i rządzi król, gdzie toczy się życie polityczne i kulturalne kraju.
Mimo wszystko, prócz fragmentów nadbrzeża, gdzie płynie masywny Mekong, kolonialnej zabudowy i pałaców z ogrodami - reszta miasta przedstawia się mało okazale. Koreańczyk i Amerykanin, którzy z nami dotarli z Siem Reap szybko zakwalifikowali miasto jako najmniej ulubione. Coś w tym jest. Nie dziwię się też, że żaden ambasador z Polski nie chce tutaj objąć placówki. Kto wyjechałby do kraju, gdzie pieprz rośnie, na cztery lata?
Postanowiliśmy zostać tutaj tylko jeden dzień, szybko zwiedzić miasto i za godzinę mamy już autobus do Wietnamu. A z najważniejszych rzeczy do odwiedzenia w Phnom Penh, to Pola Śmierci (The Killing Fields) i S21 Tuol Sleng, muzeum, byłe więzienie, gdzie torturowano i zamęczono większą część ofiar reżimu Czerwonych Khmerów.
Na Polach Śmierci pisało, co nas nie mało oburzyło, że zbrodnie tu dokonane były większe od nazistowskich. Ale faktycznie, kiedy po powrocie sprawdziliśmy, okazało się że sporo w tym prawdy. Przynajmniej jeśli porównać Pola do Auschwitz, to w tym pierwszym wypadku zginęło 1,4-2,2 mln ludzi, a w Auschwitz 1,3 mln. Ale czy w ogóle można porównać liczbami cierpienia pojedynczych ludzi? Nie rozpisuję się na ten trudny temat, podróż temu na pewno nie sprzyja. Warto tylko, jak jest napisane na instrukcji przed wejściem, "zdjąć czapkę i zastanowić się przez 5 sekund".




Przy piwie Angkor


Co do Angkoru, faktycznie, jest wszędzie. Także na mojej komórce, jako tapeta, którą ustawiłem już miesiąc przed wyjazdem. Angkor Wat, to było to, co podnosiło moje ciśnienie myśląc o Azji Południowo-Wschodniej. I co? I napięcie opadło już jakoś przed przyjazdem do Kambodży. Po pierwsze Malezja wywarła na mnie takie wrażenie, że byłem prawie pewny, że nic nie może jej przebić. I tak jest do dziś, nic ponad Malezję :)
Po drugie, sama Kambodża tak mnie pozytywnie zaskoczyła, że żadne stosy kamieni, nawet największe i najpiękniejsze nie przyćmią tego wrażenia. Owszem, zagłosuję rękami i nogami, że warto jechać do Angkoru. Na pewno robi wielkie wrażenie. Ale to co się czyta, niszczy jakby ten pierwszy efekt zaskoczenia. Gdyby ktoś mi powiedział, Angkor jest ładny i na tym poprzestał, pewnie byłbym zachwycony. Ale naczytałem się już tylu westchnień do Angkor Watu, że kiedy już go zobaczyłem, stwierdziłem: Ok, w przewodnikach mieli rację. I tyle. Nic mnie nie zaskoczyło.


Wciąż jednak Angkor pozostaje miejscem, którego nie mogę porównać do niczego innego, gdzie byłem. Partenon albo wyrocznia delficka w Grecji? Nie, za małe. Notre Dame w Paryżu? Owszem, duże, ale zbyt nowoczesne. Może ruiny Majów, albo piramidy w Egipcie - ale tam nie byłem. Angkor więc jednak pozostaje czymś wyjątkowym. Przechadzając się wśród ruin można poczuć się jak Indiana Jones. Nie trudno też wejść za znak "No entry" i zgubić się w stosach gruzów. Albo wynająć rower, wjechać w wydeptane ścieżki pośród dżungli i znaleźć się na farmie słoni. Więc wciąż jest tam wiele do odkrycia, wiele zwiedzania i niezapomnianych chwil. Ale Czytelniku-Podróżniku - nie spodziewaj się zbyt wiele, podejdź do Angkoru z rezerwą. Może Ci to wyjść tylko na dobre.



Angkor Wat


Gdy sobie zadać pytanie, z czego słynna jest Kambodża, to szybko okaże się, że z dwóch rzeczy: z rewolucji Czerwonych Khmerów i z Angkoru. O ile krwawa rewolucja nie przysporzyła Kambodży chwały, to świątynie stały się czymś więcej niż zwykłymi ruinami. Angkor wciąż żyje. Dumnie powiewa na fladze dzisiejszej Kambodży, jest znakiem firmowym papierosów, piwa, hoteli. Przypomina wszystkim, którzy podróżują po kambodżańskich wyboistych i zasypanych żółtym pyłem drogach, że kiedyś istniało tu ogromne imperium.


Gdy na terenach Polski zaczęły się tworzyć zręby państwa, Mieszko przyjmował chrzest, Chrobry koronował się, wtedy państwo Khmerow sięgało Wietnamu, Laosu i Kambodży. Był to złoty wiek. Wtedy to kolejni władcy budują kamienne miasta i świątynie na czele z Angkor Wat - Świętym Miastem. Potęga Khmerów nie trwała długo. W XIII w. imperium zostało podbite, a świątynie Angkoru zaczęły zarastać dżunglą. Dopiero w XIX świat dobiegło sensacyjne odkrycie francuskiego naukowca, który uchwycił je na poniższym zdjęciu.



Zaginione, w dalekiej dżungli miasto Angkoru, stało się celem podróżników, poszukiwaczy przygód i skarbów. Ruiny dawnych Khmerow to przykład zmagania się cywilizacji z przyrodą. O ile sam Angor Wat został dokładanie oczyszczony i odrestaurowany, o tyle wiele kompleksów wciąż zmaga się z dżunglą. Możemy obejrzeć ogromne drzewa i ich korzenie wyrastające na starych murach, czy oplatające ściany dawnych świątyń. Obraz ten porusza wyobraźnię chyba każdego.



Jednak zdziwią się wszyscy rządni przygód, którzy chcieliby poczuć się jak w dawnym zarośniętym dżunglą Angorze. Dziś jest to park archeologiczny, dosyć zaludniony przez rzesze turystów. Czy warto? Bez dwóch zdań tak, wręcz oczywiście! Choć Paweł ma kilka obiekcji, o których jutro.



Czy tak wygląda stacja benzynowa w Kambodży? Wiele z nich właśnie tak! Często dziesięć takich stoisk może stać obok siebie. Na każdym butelki po napojach, w których jest nic innego, jak drogocenne paliwo. Co ciekawe, głównie używane są butelki po dobrej whiski. Kto je wypił, to tylko jedno z pytań, które nas nurtuje.

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

Blogger Template by Blogcrowds