Welcome to China!

Tym okrzykiem zostaliśmy przywitani zaraz po przekroczeniu granicy wietnamsko-chińskiej. Całe Chiny uczą się angielskiego, o tym trąbią na każdym kroku. Nawet w najdalszych zakątkach, o czym mogliśmy się przekonać, mając przed sobą rozwrzeszczaną chmarę 6-10-latków. Ale po kolei.


Z Hanoi wyruszyliśmy o piątej nad ranem, małym busikiem, zdecydowanie nieuczęszczanym szlakiem turystycznym. Dotarliśmy szybko do granicy, którą przeszliśmy na nogach przez Friendship Gate - Wrota Przyjaźni - i zaraz byliśmy w Pingxiangu, małym miasteczku przygranicznym. W przewodniku piszą, że nie ma tu nic ciekawego, więc można szybko jechać dalej, do sąsiedniego Nanningu. Ale jak w Wietnamie poczuliśmy się swojsko, to tutaj poczuliśmy się już prawie jak w domu. Poza tym miasteczko jest specyficzne - cisza, spokój, mało ludzi. W Chinach, to wszystko to niecodzienność. Na dworcu, wręcz nieprawdopodobne, byliśmy jedynymi osobami tworzącymi kolejkę do kasy!
Mimo ładnego krajobrazu i spokoju, zasugerowani przewodnikiem, mieliśmy szybko jechać dalej. Jeszcze jedząc obiad, zagadnął nas Chińczyk, w bardzo dobrym angielskim. Mówił, że uczy tutaj w szkole wietnamskiego, ponadto zna bardzo dobrze mandaryński, kantoński i dwa dialekty lokalne. Po postawieniu nam obiadu zapytał, czy nie zechcielibyśmy wieczorem poprowadzić półtoragodzinnej lekcji języka angielskiego. Chwila wahania, ale szybko stwierdziliśmy: Zostajemy!




Trochę nas przystopowało, kiedy usłyszeliśmy, że dzieci ma być setka (?!) Na szczęście było tylko 50-60 maluchów, choć w małej sali, tyle rozkrzyczanych Chińczyków, to nie lada wyzwanie. Jak utrzymać zainteresowanie takiej grupy? Postanowiliśmy wybrać kilka zdjęć z Polski, pokazać je, dodać coś po angielsku. I to był strzał w dziesiątkę. Dzieci widząc pierwsze zdjęcie, zaczęły jednogłośnie krzyczeć przeciągłe:
-ooooOOOOOO!!!!! - no tak, w końcu zobaczyły mojego tatę, a to nie codzienność dla małego Chińczyka. Łysinka, połączona z długimi włosami i do tego - na tym zdjęciu - wąs z lat '80. Ooooo :) Kolejne zdjęcie, które robiło furorę, był brat Anki, biały, rumiany, dumnie stojący w zbożu. Po kolejnym "oooOOO!" łamaną angielszczyzną dzieci starały się zapytać:
-Who, who he is?
Później na pamięć nauczyły się zdania, że to brat Anki. Ogólnie cała lekcja to było sporo śmiechu i zabawy, choć już w połowie - mimo że mieliśmy mikrofony - zaczęła nas dopadać chrypka. Jedna lekcja, super, ale uczyć co tydzień taką grupę... ooooOOOO!Po lekcji jeszcze mała kolacja, z tutejszym przysmakiem: ugotowane, niewyklute jajko. Prawie jak zwykłe jajko, z tą różnicą, że w środku jest małe pisklę. Z oporami, ale odważyłem się spróbować. Niezłe, zwykły kurczak. Choć pewnie inaczej smakuje, jakby śmiało zjeść całość, z kosteczkami i... małą główką.


Podsumowując, pierwszy dzień w Chinach mieliśmy pełen wrażeń i jak najbardziej udany. Choć do Nanningu dotarliśmy później niż planowaliśmy, to tak tracić czas, to moglibyśmy na każdym kroku. I co chwila przypomina nam się tylko to "ooooOOOOO!"


2 komentarze:

Gratuluję niesamowitych przygód.
Jedziecie w końcu do Guilin i Yangshuo?

21 lutego 2009 04:07  

Hej, wlasnie dotarlismy wczoraj do Yangshuo :) Takie Zakopane. Zaraz bierzemy rowery i jedziemy zwiedzac okolice. Dzieki za porady!

21 lutego 2009 10:33  

Nowszy post Starszy post Strona główna

Blogger Template by Blogcrowds